Bóg wie, co robi

Monika Augustyniak; GN 20/2013 Łowicz

publikacja 26.05.2013 07:00

O miłości, która zwyciężyła katastrofę, oraz rodzinie, która jest przejawem miłości Boga i zaufania woli Bożej, z Moniką Rosińską rozmawia Monika Augustyniak.

 Monika Rosińska z Bogiem rozmawia nie tylko podczas modlitwy,  ale także w trakcie codziennych zajęć Monika Augustyniak Monika Rosińska z Bogiem rozmawia nie tylko podczas modlitwy, ale także w trakcie codziennych zajęć

Monika Augustyniak: Wiem, że masz 14-miesięcznego synka i jesteś w 4. miesiącu ciąży. Jak Twoja wiara wpływa na przeżywanie przez Ciebie macierzyństwa?

Monika Rosińska: – Kiedyś czytałam książkę o św. Teresce od Dzieciątka Jezus, a w zasadzie o jej rodzicach. Mieli kilkoro dzieci, wielodzietność była dla nich naturalna. Każde dziecko traktowali jak dar powierzony im przez Boga. Ja też tak myślę o moich dzieciach. Oprócz tego, że są dla mnie radością, wiem, że nie są tak naprawdę moje. To dzieci Boże, które powierzył mi Stwórca, i nie wychowuję ich dla siebie. Stworzył je doskonale. W ostatnich tygodniach miałam pewne problemy ciążowe i zaczęliśmy się nieco niepokoić o nasze dziecko, ale oczywiste jest dla nas, że każde dziecko przyjmiemy i będziemy kochać tak mocno, jak tylko będziemy w stanie. Bóg wie, co robi.

Łatwo przychodzi Ci zaufać woli Bożej względem Ciebie i Twojej rodziny?

Tak. Wiem, że to łaska, ale rzeczywiście szybko godzę się z wolą Bożą. Nie przeżywam większych buntów. Taki przykład dostałam w domu rodzinnym. Moi rodzice są wierzący, zawsze chodziliśmy do kościoła. Pamiętam, że we wczesnych klasach podstawówki zaczęłam słuchać tego, co Jezus mówi w Ewangelii. W ósmej klasie przyłączyłam się do oazy i wtedy zaczęłam budować osobistą relację z Jezusem. Ale nie było w moim życiu jakiegoś przełomowego nawrócenia. Od zawsze wiedziałam, że Bóg jest i że jest miłością. Dlatego wierzę, że Jego wola w moim życiu ma sens i to, co się dzieje, nie jest przypadkowe. Co więcej, moje życie przerosło moje oczekiwania – mąż, rodzina. Lepiej bym tego nie zaplanowała. To nie znaczy, że moja droga usłana jest różami, są także trudne chwile, ale nie przeżywam wtedy większych buntów i zwątpienia. Po prostu staram się przez nie przejść i tyle.

Przywołałaś trudne wydarzenia, czy były wśród nich takie, w których w namacalny sposób poczułaś opiekę Pana Boga?

W 2009 roku mieliśmy z mężem, wtedy jeszcze narzeczonym, wypadek samochodowy. Jechaliśmy do pracy, do Łodzi. Wyjeżdżając z drogi podporządkowanej, wpadliśmy pod ciężarówkę. Wyglądało to fatalnie. Kiedy leżeliśmy w rowie, zaczęliśmy się modlić. Nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji. Po interwencji straży pożarnej zostaliśmy odwiezieni karetkami do szpitala. Mąż miał problemy z kolanem, ja wylądowałam na OIOM-ie. Okazało się, że mam pękniętą czaszkę w kilku miejscach, połamane żebra, kręgosłup, panewkę biodrową. Miałam kilka krwiaków w mózgu. Miesiąc leżałam na OIOM-ie, a kolejny miesiąc na rehabilitacji. Początkowo nie byłam niczego świadoma, dostawałam mnóstwo leków przeciwbólowych. Potem dopiero dowiedziałam się, że kiedy strażacy zobaczyli nasz samochód w rowie, stwierdzili, że mam marne szanse na przeżycie. A tu proszę, Bóg mnie ocalił.

Oczywiście do tej pory odczuwam skutki wypadku. Musieliśmy z mężem odczekać sporo czasu, zanim mogliśmy mieć dziecko, a po cięciu cesarskim nie mogłam nosić mojego synka. Wszystkie złamania dają o sobie znać przy zmianie pogody, nie odzyskałam też w pełni słuchu. To chyba najtrudniejsze, bo z zawodu jestem muzykiem. Ale nie jest tak źle, żebym nie mogła pracować. Generalnie moje wyzdrowienie traktuję jako cud. W trakcie pobytu w szpitalu dowiadywałam się, że mnóstwo ludzi się za mnie modli. W Polsce i za granicą. Docierały do mnie informacje o kolejnych Mszach św. w mojej intencji. Najtrudniej było wtedy, gdy dowiedziałam się, że lekarze nie chcą mnie wypuścić ze szpitala na mój własny ślub. Wtedy rzeczywiście płakałam, bo wiedziałam, że nie jestem w stanie nic zrobić. Ale jednak udało się. Uprosiliśmy lekarzy, by się zgodzili. W środę wyszłam ze szpitala, a w sobotę braliśmy ślub. W czwartek pojechaliśmy na ostatnie poprawki sukni ślubnej, aby dopasować ją do gorsetu ortopedycznego, który musiałam nosić. Obydwoje z narzeczonym stanęliśmy przed ołtarzem o kulach. O klękaniu nie było nawet mowy. Wiele osób mówiło, że to był wyjątkowy ślub, choćby ze względu na to, że po takim wypadku miłość zwyciężyła.

Czy wypadek nie wpłynął negatywnie na relacje między Wami i Waszymi rodzinami?

Wręcz przeciwnie. Mimo że wina leżała po naszej stronie, nikomu nie przyszło do głowy, by się oskarżać. Pan Bóg bardzo spokojnie nas przez to przeprowadził. Nie było pretensji, obwiniania. Wypadek zbliżył do siebie nie tylko mnie i Piotrka, ale także nasze rodziny. Umocniły się nasze więzi. Myślę, że bez wypadku nastąpiłoby to później. Teraz mamy rewelacyjne relacje w rodzinie. Dziadkowie i ciocie wspierają nas w wychowaniu Stasia i wiem, że gdyby cokolwiek nam się stało, możemy czuć się bezpieczni, bo rodzina nam pomoże. Zdecydowanie traktuję ją jako objaw miłości Boga względem nas. Często w mojej modlitwie pojawia się dziękczynienie za rodzinę. Kiedy urodził się Staś, wiedziałam, że muszę zrezygnować z części swoich planów, przebudować marzenia. Ale robię to z wielkim spokojem. Gdyby okazało się, że do końca życia miałabym zajmować się wyłącznie dziećmi i domem, zgodziłabym się na to. Nie ma we mnie pędu do kariery, a to, co sprawia, że jestem szczęśliwa, to właśnie rodzina. Tak też widzę Boga. Nie jako wielki Majestat, który spotyka się ze mną jedynie w Kościele. Spotykam Go też tu, w moim domu, w mojej codzienności, w sprzątaniu, gotowaniu, prasowaniu, opiece nad dzieckiem, w moim małżeństwie. Wykonując codzienne zadania, wypełniam Jego wolę.

Czy ta codzienność – małżeństwo, macierzyństwo – nie jest czasem męcząca?

Oczywiście bywają lepsze i gorsze dni. Ale staramy się, by Bóg był dla nas na pierwszym miejscu. A wtedy wszystko jest na swoim miejscu. To Bóg jest gwarantem naszego małżeństwa, bo wiem, że skoro przysięgaliśmy sobie miłość przed Nim, żadne z nas nie pomyśli o rozwodzie, choćby nie wiem co. Słowa z Pisma: „niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce” wzięliśmy sobie mocno do serca i staramy się nie zasypiać, póki nie dojdziemy do porozumienia. Bóg jest naszym oparciem i jedyną pewną „rzeczą” w życiu, dlatego na Nim, na Skale, budujemy z mężem naszą rzeczywistość. A w tym naszym prostym życiu jestem bardzo szczęśliwa.