Jesteśmy ślepcami

GN 14/2013 Gliwice

publikacja 14.04.2013 09:20

O sukcesie, wyrwaniu z rozpaczy i procesie nawrócenia z Adamem Regiewiczem z Drogi Neokatechumenalnej rozmawia Klaudia Cwołek.

 Adam Regiewicz (stoi) podczas katechezy neokatechumenalnej w kościele św. Anny w Zabrzu Adam Regiewicz (stoi) podczas katechezy neokatechumenalnej w kościele św. Anny w Zabrzu
Klaudia Cwołek

Klaudia Cwołek: Wielkie wrażenie zrobiło na mnie, gdy zapowiadając katechezy neokatechumentalne przed pełnym kościołem św. Anny w Zabrzu, przyznał się Pan, że miał taki okres w życiu, w którym chciał skończyć ze sobą. Nie obawiał się Pan, że będzie później wytykany: „To ten, który chciał popełnić samobójstwo”?

Adam Regiewicz: Myślę, że wiele ludzi nosi w sobie, niestety, taką depresję. I wielu w różnych momentach życia dotyka taka pokusa. Podsuwa ją demon i nikt nie jest od niej całkowicie wolny. To jest pokusa zanegowania swojej historii. Każdy, choć w różnym stopniu, ją w sobie nosi. Wiele bliskich mi osób miało podobne doświadczenia, łącznie z próbami samobójczymi. Ja miałem tylko takie myśli. Osobom doświadczającym totalnej niemocy demon podsuwa pozorne rozwiązanie: „Zobacz, twoje życie jest beznadziejne, skończ ze sobą!”. Ale to jest próba, w której Pan Bóg nas znajduje. Dopóki człowiek jeszcze się szamoce, myśli, że idzie o własnych siłach. W momencie kiedy dotyka dna i widzi, że doszedł do muru, gdzie już nic nie da się samemu zrobić, wtedy dopiero Pan Bóg może interweniować. Człowiekowi łuski spadają z oczu i już nie jest taki pyszny.

Jak to jest w ogóle możliwe, że prowadził Pan życie zewnętrznie bardzo aktywne, z zawodowymi sukcesami, a jednocześnie nosił w sobie taką rozpacz? Może Pan o tym opowiedzieć?

Dla mnie nie jest problemem o tym opowiadać, bo jak się doświadczyło miłości Pana Boga, to nie można – na co zwrócił już uwagę św. Paweł – nie świadczyć, nie głosić Ewangelii. Może warto zacząć od tego, że ja nigdy nie byłem poza Kościołem. Tak mnie wychowano, mój brat jest księdzem – kapucynem, sam w młodości uczestniczyłem w różnych ruchach religijnych. Moje życie było bardzo udane. Życie zawodowe mi się poukładało, angażowałem się w różne projekty, miałem dobre relacje z uczniami w Zabrzu, teraz takie mam ze studentami. Próbowałem się też naukowo realizować, zrobiłem doktorat... Zobaczyłem jednak, że naukowe rozważanie na temat Boga nie ma nic wspólnego z wiarą i doświadczeniem religijnym. Zawsze pisałem z perspektywy chrześcijańskiej, bo tak zostałem uformowany, ale jednocześnie widziałem, że tak naprawdę doświadczenie Boga jest poza mną, że to spływa po mnie jak po kaczce. Więc gdy doskonale się realizowałem, dostrzegałem równocześnie, że głęboko wewnątrz tkwią ukryte pustka, nicość. I im bardziej czułem tę pustkę, także w relacjach z moją żoną czy rodziną, której nie potrafiłem zaakceptować, tym bardziej chciałem ją zagłuszyć. To była klasyczna ucieczka, w moim przypadku w niesamowitą ilość różnych zajęć. Im więcej pracowałem, tym więcej do mnie wracało efektów i owoców, ale wewnętrznie byłem wypalony, zniszczony.

Ile miał Pan wtedy lat?

To było dziesięć lat temu, miałem 31 lat. Największy kryzys mnie dotknął w wieku 33 lat.

Czyli to nie był jeszcze kryzys wieku średniego...

To był moment pierwszej stabilizacji. Miałem rodzinę, żonę i dwójkę dzieci, mieszkanie, samochód, stałą pracę, satysfakcjonujące zarobki. W środowisku byłem rozpoznawalny. Wszystko mnie na zewnątrz syciło, ale wewnątrz czułem tę pustkę. Gorszyły mnie moje grzechy, że nie radzę sobie z afektami, z nienawiścią tak ogromną, że nie mogłem przebywać w jednym pomieszczeniu z niektórymi bliskimi. Ja, facet trzydziestoletni, nie radziłem sobie też z pewnymi grzechami seksualnymi. Dla mnie to był koniec świata, osiągnięcie dna. Wtedy właśnie przychodziły takie myśli: „Kim ty jesteś? Skończ ze sobą, będziesz miał święty spokój!”. Z perspektywy czasu widzę, że to była ewidentna pokusa zanegowania tego, kim jestem, skąd pochodzę.

Od początku naszej rozmowy mówi Pan o działaniu złego ducha. Ktoś inny by powiedział, że to jakiś kryzys psychiczny, z którym trzeba iść do psychologa. Czy miał Pan świadomość walki o wiarę?

Nie, absolutnie nie miałem takiej świadomości. Tak naprawdę dopiero z perspektywy lat widzę, że Pan Bóg tworzył tę historię, dopuszczając pewne działania, także te negatywne. Wówczas myślałem, że to jest rodzaj kryzysu, pewnego wypalenia, zmęczenia itd. Psychologia nie ma tu wiele to powiedzenia – nie da odpowiedzi na pytanie, dlaczego człowiek sądzi drugiego człowieka; może pokazać jakieś mechanizmy zachowań, ale nie powie dlaczego w ogóle tak się dzieje, dlaczego na przykład nie da się porozumieć z drugim człowiekiem, może nauczyć mnie znosić jego obecność, ale nienawiści z serca nie usunie. Tam, gdzie się kończy psychologia, tam zaczyna się dotknięcie wiary. Podobnie nie da się psychologią tłumaczyć działania złego ducha, dlatego dziś coraz częściej do konsultacji psychologicznej zaprasza się kapłanów, którzy rozeznają, czy dany problem jest kwestią psychiczną, czy duchową. Widać, że żyjemy obecnie w rzeczywistości bardzo silnie poddanej walce duchowej, z której może nie zdajemy sobie sprawy. Ta walka się toczy, to jest wojna, o której mówi także Pismo Święte, i my bierzemy w niej udział, niezależnie od tego, czy tego chcemy, czy nie.

Jak doszło do przełomu w Pana życiu?

Moja żona widziała, co się dzieje, że nie umiem już normalnie funkcjonować, komunikować się, że jestem w stanie ciągłej pretensji. Zadzwoniła do mojego brata, który od lat zapraszał nas na katechezy neokatechumenalne, a ja zawsze znajdowałem jakieś wytłumaczenie, by na nie nie iść. W Zabrzu nie było takich katechez, a ja nie zamierzałem jeździć nie wiadomo gdzie. Tym razem mój brat postąpił tak, jak ci ludzie, którzy przynieśli do Jezusa paralityka: przywiózł ze sobą katechistów do mojego domu, nawiązały się relacje i głupio mi było odmówić, więc razem pojechaliśmy do kościoła. Wytrwałem na tych katechezach do końca, chociaż na początku niczego nie słyszałem. Chodziłem dla świętego spokoju, bo moja żona nalegała. Liczyłem, że jak pojedziemy na konwiwencję (weekendowy wyjazd przypominający strukturą rekolekcje, który finalizuje katechezy), wszystko się skończy. Ale droga ma to do siebie, że trwa. A gdy człowiek spotyka się ze słowem Bożym, to ono działa. Dopiero na konwiwencji, w ostatnim dniu, gdy wydawało mi się, że to jest czas stracony, usłyszałem słowo, które mnie odmieniło. To było Kazanie na Górze.

Poczułem powiem Ducha Świętego, wręcz fizyczny, bo śpiewaliśmy „Pentecoste”, o apostołach, którzy zostali namaszczeni Duchem Świętym, o tym, że wpadł wicher do Wieczernika. I faktycznie, na potwierdzenie tego, do pomieszczenia kaplicy, gdzie byliśmy, wpadł wiatr i otworzył okna. Przeraziłem się, nie wiedziałem, co się dzieje, i to był dla mnie moment przemieniający. Wtedy powiedziałem Bogu „tak” i zaczął się proces mojego nawrócenia. Po pierwsze otworzyłem się na życie. Miałem dwójkę dzieci, co dla mnie w rozumieniu mieszczańskim, było historią zamkniętą. A Pan Bóg potem dał nam jeszcze jedno dziecko, które zaraz zabrał wskutek poronienia. Wiedziałem, że to była pewna ofiara za moje grzechy, która objawiła mi jeszcze wiele innych rzeczy. Ale później Pan Bóg dał nam kolejną córkę i teraz, gdy głosiliśmy ostatnie katechezy w Zabrzu, dowiedzieliśmy się, że moja żona jest w ciąży z piątym dzieckiem. Przed nawróceniem nie byłbym zdolny do przyjęcia czwórki dzieci, a dzisiaj jestem wolny, nie muszę nikomu nic udowadniać i liczyć tylko na swoje siły.

Wasze życie radykalnie się odmieniło...

Kiedyś, kiedy mój brat opowiadał o rodzinach związanych z Drogą Neokatechumenalną, to słuchałem tego jak pobożnej historyjki, którą można włożyć między bajki. Na przykład to, że rodziny w niedzielę razem odmawiają jutrznię, że dzieci naturalnie wyrastają w doświadczeniu Boga żywego. A jeśli tak jest, to dzieci wszystko inaczej przeżywają, inaczej wchodzą w kryzysy. Potem zobaczyłem, że to jest prawda. Na Drodze Neokatechumenalnej jest taki moment, że razem odmawia się psalmy w niedzielę, ojciec rodziny czyta Ewangelię i rozmawia z dziećmi o tym, co to słowo do nich dzisiaj mówi. Moje najmłodsze dziecko od początku w tym uczestniczy i jest najbardziej otwarte, bez problemu rozmawia na te tematy.

Starsza córka jest w młodszej wspólnocie w katedrze w Gliwicach i przyznaje, że gdyby nie weszła na Drogę, gdy miała 13 lat, to okres gimnazjum byłby dla niej czasem pożegnania z Kościołem. Dzięki wspólnocie, gdzie mogła regularnie słuchać słowa i uczestniczyć w liturgii, przetrzymała ten czas. Niedzielna modlitwa to jest też moment w tygodniu, kiedy możemy wzajemnie prosić siebie o przebaczenie i widzieć, jak Chrystus wyprowadza nas dzięki temu z niewoli do wolności.