Po Golgocie nie ma strachu

Agnieszka Napiórkowska
; GN 13/2013 Łowicz

publikacja 06.04.2013 08:10

Wędrówkę Drogą Krzyżową mają już
 za sobą. Ze swoimi umierającymi dziećmi przeszli wszystkie
 14 stacji. Teraz czekają tylko na zmartwychwstanie.


Mimo bólu i choroby, Mateusz nigdy nie przestał się uśmiechać Archiwum rodziny Kowalskich Mimo bólu i choroby, Mateusz nigdy nie przestał się uśmiechać

W domu Kowalczyków i Janusów obok krzyżyka, obrazków z Matką Bożą i figurek aniołów stoją kolorowe zdjęcia tych, którzy zakończyli już swoją ziemską wędrówkę. Ich śmierć dla najbliższej rodziny była nie tylko zaproszeniem do nawrócenia, ale także pewnością, że niebo istnieje. Ich dzieci, idąc tam, szły... z uśmiechem.


Chciał coś dogonić


Cztery lata temu, w święto Podwyższenia Krzyża, zmarł 5-letni Mateusz Kowalczyk. Mimo bardzo młodego wieku, był już po I Komunii Świętej, którą przyjął na Jasnej Górze, na miesiąc przed śmiercią. Potem każdego dnia przyjmował Pana Jezusa, bo – jak mówił – dawał mu On siłę i z Nim czuł się lepiej.


– Mateuszek był wyjątkowym dzieckiem. Wszędzie go było pełno. Zamiast kolorowanek, zabawek i bajek, wolał zabawy na podwórku. Ścigał się taczkami z dziadkiem, z tatą naprawiał ciągnik – wspomina Agnieszka Kowalczyk, mama Mateusza. – Ciągle zachowywał się tak, jakby się spieszył i chciał coś dogonić. Pewnego dnia zaczął utykać na nóżkę, mówił, że go boli. Mąż położył go na łóżku i zaczął ją oglądać. Wyczuł zgrubienie. Pojechaliśmy do lekarza, który dał mu antybiotyk. Po 2 tygodniach zrobiono USG, które wykazało, że ma 3,5-centymetrowy guz. Następnego dnia był on już o centymetr większy. Był to nowotwór złośliwy. Rok z przerwami spędził w łódzkim szpitalu przy Spornej i w Międzylesiu. Dostawał chemię, która nie pomagała. Konieczna była amputacja nóżki. Zrobiono ją w Dzień Dziecka – wspomina pani Agnieszka.


Mimo cierpienia, Mateusz nigdy nie przestał być pogodny. Przez cały czas pocieszał rodziców i rozśmieszał rodzeństwo. Ciągle tańczył i śpiewał. Jego ulubionymi pieśniami były „Tylko Ty jeden wiesz” i „Ty tylko mnie poprowadź”. Zaskakiwał wszystkich swoją dojrzałością. W dniu Komunii św. odbył spowiedź, po której ks. Grzegorz Chirk, który przygotowywał go do sakramentów, powiedział: „Chciałbym, żeby wszyscy dorośli potrafili tak się spowiadać”.
– Ostatnie tygodnie spędził w domu. W opiekę włączyło się hospicjum. Mimo bólu, nie narzekał. Jak umiałam, z pomocą księży i siostry Adrianny z Roszkowej Woli, przygotowywaliśmy go do śmierci. Na niektóre pytania przez cały czas choroby odpowiadaliśmy mu ze ściśniętym gardłem. Tak było, gdy pytał: „Czy będziesz mnie kochała zawsze, nawet jak będę u Pana Boga?” albo „Jak będę jeździł rowerkiem bez nóżki?”. Jego Droga Krzyżowa, w której uczestniczyliśmy, przygotowała nas na jego odejście. W momencie śmierci uchylił nam rąbek nieba. Zrobił to swoim uśmiechem, który był ostatnim wyrazem jego twarzy. Teraz ze spokojem czekamy na spotkanie się z nim i Chrystusem, do którego poszedł – mówi, ocierając łzy, pani Agnieszka.


Nóżka od drugiej Mamusi


Choroba i śmierć Mateusza całej rodzinie pomogły przewartościować życie. Dziś dbają o swoje relacje, troszczą się wzajemnie o siebie i starają się we wszystkim zgadzać z wolą Bożą.
– Mateusz był naszym mistrzem duchowym – podkreśla Natalia, jego starsza siostra, której tuż przed rocznicą śmierci się przyśnił. – Do dziś, gdy wspominam tamten sen, uśmiecham się. Widziałam w nim Mateusza siedzącego na dużym fotelu, który machał sobie dwiema nóżkami. Powiedział mi, że jest mu tam bardzo dobrze, że ma drugą Mamusię, która dała mu nową nóżkę. Razem poszliśmy do rodziców. Ale oni nawet w tym śnie go nie widzieli. Tata tylko go poczuł. Od czasu tego snu lepiej znoszę tęsknotę za nim. Podobnie, jak mama, ciągle z nim rozmawiam i o nim myślę. Jest ze mną podczas modlitwy i we wszystkich trudnych sprawach. Z rodzicami i rodzeństwem dziękuję Bogu za to, że dał nam przez 5 lat cieszyć się jego obecnością – wyznaje Natalia.


– Może trudno w to uwierzyć, ale ja na śmierć Mateusza nie patrzę jak na cios z góry. Ja czuję się wybraną matką, której Bóg powierzył tak wyjątkowy skarb. Jego życie było wielką łaską. Kiedy umierał, czułam, że u Boga będzie mu lepiej. Zgodziłam się na jego śmierć. I od tamtej pory mam swoje stacje w Drodze Krzyżowej, ale wiem, że grób jest pusty. Mój syn nie umarł. On tylko wyprzedził mnie w drodze do domu, gdzie na mnie czeka. Po takich doświadczeniach nie ma problemu z wiarą i modlitwą. Każdego dnia rozmawiam z Panem Bogiem i z Matką Najświętszą. Na modlitwie zapewniam też Mateuszka, że nadal bardzo go kocham. I zawsze z wielką radością czekam na Wielkanoc – od śmierci syna żyjemy trochę tu, i trochę tam – zdradza pani Agnieszka.


Bliskość zamiast żalu


Również dla Bogusławy i Marka Janusów śmierć ich 20-letniej córki Marleny była bodźcem do zmiany życia.
– Przed śmiercią Marleny nigdy nie mogliśmy zdążyć do kościoła. Spóźnialiśmy się nawet na śluby. Praktykowanie nie było naszą mocną stroną. Teraz w kościele jesteśmy nawet 20 minut wcześniej – mówi pan Marek. – Nie tylko nie spóźniamy się, ale mamy też czas na modlitwę, czytanie prasy katolickiej i wzajemną troskę o siebie – wtrąca pani Bogusława. – Nasza Droga Krzyżowa, która doprowadziła do nawrócenia, zaczęła się, gdy córka wyczuła sobie mały guz na piersi. Na początku lekarze mówili, że to włókniak. Kiedy przygotowywała się do jego wycięcia, zabolała ją noga. Uznano, że to rwa kulszowa. Niedługo potem okazało się, że jednak też chłoniak. Lekarze zapewniali, że mimo nacieków, które – poza głową – były wszędzie, jest to rak, który dobrze się leczy. Po 8 chemiach wydawało się, że go pokonała. Radość trwała miesiąc. Nowotwór zaatakował głowę. Po miesiącu córka zmarła. Ostatni raz widziałam ją dzień przed śmiercią, mąż – dwa. Jeździliśmy na zmianę. Odeszła sama – opowiada ze łzami w oczach pani Bogusława.


Dla całej rodziny śmierć Marleny była wielkim zaskoczeniem. Nikt bowiem nie dopuszczał do siebie, że jej życie dobiega końca. Ona sama o tym, że powoli odchodzi, powiedziała tylko przyjaciółkom. Rodziców nie chciała martwić. Często tylko im powtarzała, przywołując przykład cioci, która rozpaczała po śmierci swojego dziecka, że tak nie wolno. „Trzeba myśleć o tym dziecku, a nie o sobie. Łzy rodziców są dla niego ciężarem” – mówiła.
 Podobnie, jak Mateusz, we śnie kilka razy przyszła do swojego brata Tobiasza. – Śniła mi się szczęśliwa, uśmiechnięta, spokojna. Nieraz odczuwałem także jej obecność. Gdy zatęskniłem, szedłem na cmentarz, bez względu na godzinę. Ciągle patrzyłem na jej zdjęcie. Tak zresztą jest do dziś – wspomina brat Marleny. – Po tych wszystkich doświadczeniach nie mam wątpliwości, że tam jest życie. Mój brat myśli podobnie. Nieraz wydawało mu się, że ją widzi. Ktoś mógłby powiedzieć, że to urojenia, ale dla nas to jasna rzeczywistość.

Od jej śmierci wszyscy się zmieniliśmy. Każdy z nas inaczej patrzy na swoje życie. Największą przemianę przeżyła mama – zauważa Tobiasz.
– Jestem w innym miejscu. Zamiast żalu, pojawiła się bliskość Boga. Teraz Jemu opowiadam o moich tęsknotach. Nie uciekam też od krzyża. Po wejściu na Golgotę nie ma już strachu. Jest życie! Doświadczam tego na cmentarzu, na którym nie umiem płakać. Będąc tam, wiem, że życie mojej córki nie skończyło się. Skąd mam taką pewność? Tak powiedział Jezus i ja Mu wierzę – mówi pani Bogusława.