Mam nowe życie!

Alina Świeży-Sobel /GN 13/2013 Bielsko-Biała

publikacja 02.04.2013 08:10

To tu Juliusz Wątroba pisał swoje wspaniałe, mądre wiersze. Tu szedł swoją osobistą drogą krzyżową, zmagając się z chorobą, bólem, wyniszczającym brakiem nadziei. Tu powoli zmartwychwstawał. – Jestem szczęśliwy: czuję, że jestem dziś nowym, lepszym człowiekiem – mówi, promiennie uśmiechnięty, choć wspomina krzyż.

 – Najprostsze gesty  miłości są najważniejsze  – nie ma wątpliwości Juliusz Wątroba. Na zdjęciu z żoną Marią i domowymi czworonogami, wiernymi towarzyszami jego spacerów ku życiu Alina Świeży-Sobel – Najprostsze gesty miłości są najważniejsze – nie ma wątpliwości Juliusz Wątroba. Na zdjęciu z żoną Marią i domowymi czworonogami, wiernymi towarzyszami jego spacerów ku życiu

Kiedy dziś wraz z Piotrem Skuchą, współzałożycielem słynnego kabaretu „Długi”, pojawia się na deskach teatru podczas kolejnych wieczorów „Bielskiej Sceny Kabaretowej”, gromki śmiech publiczności wita niemal każde jego słowo, łącznie z melancholijnym osobistym wyznaniem: – Mój protoplasta geny mi schlastał… Nikogo nie powstrzymują zapewnienia autora: – Bardzo poważnie państwa traktuję, to i fraszki będą poważne. I tak jest rzeczywiście: choć żartobliwa i błyskotliwa gra słów zmusza do śmiechu, jest w nich poważna refleksja nad światem. A Juliusz Wątroba jak z rękawa sypie perełki fraszek i przekonuje: – Nie zagrasz tęczy w teatrze cieni – i zaraz dodaje, że serce jest po to, żeby kołatać nieba tęsknotą do tego świata. I przyznaje: – Wiem, że dziś pragnie kretyn niejeden, by niebo było hipermarketem.

Mistrz dobrego słowa

To, czego od niego oczekiwano, zawsze wykonywał w terminie. Zwykle dawał dwie, trzy wersje tekstu do wyboru, a wszystkie były co najmniej dobre. Przyjaciele z kabaretu mieli nieraz problem, bo szkoda było z którejkolwiek zrezygnować, a razem nie mieściły się one w ograniczonej czasowo radiowej audycji. – Niektórzy kabaret postrzegają jako wygłup. A dobry kabaret mówi całkiem serio o świecie, choć z dystansem i w satyrycznej formie. Dlatego fraszki i wiersze, które Julek pisał dla nas przez lata, są tak potrzebne. W radiowych programach „Parafonii” czytali je z wielką radością wspaniali polscy aktorzy: Piotr Fronczewski, Bronisław Pawlik, Krzysztof Kołbasiuk, Krzysztof Kowalewski, Zbyszek Zamachowski. Wszyscy, pod odczytaniu ich w studiu, pytali, czy mogą je zabrać ze sobą. I zabierali – wspomina Piotr Skucha. Dziesięciolecia współpracy z kabaretem pozwoliły im dobrze się poznać. – Julek jest wyjątkowym facetem. Nigdy nie jest hipokrytą. To, o czym mówi, zawsze pokrywa się z tym, jak żyje. I pisze świetnie! Mamy u siebie człowieka literatury rangi co najmniej ogólnopolskiej – nie ma wątpliwości Piotr Skucha. – Prywatnie jest fantastycznym przyjacielem. Zyskuje z każdą minutą od chwili poznania. Dobrze byłoby więcej takich ludzi spotykać w życiu.

Powrót przez miłość

– Stosuję płodozmian – piszę raz poważnie, raz satyrycznie, bo trzeba mieć dwa skrzydła, żeby unosić się ku niebu – tłumaczy Juliusz Wątroba. Ma wspaniałe poczucie humoru, a teraz jeszcze większy dystans do spraw, które w chwili próby okazały się nieważne i małe. Tą chwilą próby była choroba, statystycznie określana jako śmiertelna. Jak była straszna i ciężka, napisał sam: o tym, jak żegnał się z życiem i tracił nadzieję. I o tym, że długo cierpiał, a teraz narodził się na nowo. – Niezwykle ważna była dla mnie miłość. Ta, którą okazali mi najbliżsi i inni ludzie. Dzięki niej odrodziło się we mnie życie – przyznaje. Wspomina trudne chwile i znaczenie, jakie miał każdy przyjazny gest. Doświadczył życzliwości tych, którzy kochali wcześniej jego wiersze. Kilka miesięcy temu spotkanie promocyjne w sali bielskiego zamku Sułkowskich pokazało, ilu cieszy jego powrót. A on, promiennie uśmiechnięty, mówił o niebie, które jest nadzieją, i tłumaczył prosto, że tylko próbuje w sobie znaleźć ścieżkę taką, co nie prowadzi w bylejakość… I choć pisze – jak kiedyś – jest już dziś w innym miejscu. Pokazuje, że na końcu krzyżowej drogi jest zmartwychwstanie.

Przeżyłem ciemność

Juliusz Wątroba: – Byłem zamknięty, jak małż bez perły, jak jesień kluczem ptaków, jak zima w dłoniach mrozu, jak zranione serce. Po tej próbie otwieram się, by zaświadczyć o prawdzie najpełniej jak potrafię – prawdzie człowieczka wplątanego w życie, które tak straszne, że bałem się mówić, a i tak piękne, że brakuje słów, by je wyśpiewać. Piszę nie po to, by klepać po wychudzonym ramieniu, że jakoś to będzie. Piszę najszczerszą prawdę, prawdę najprawdziwszą, no bo z pierwszej ręki, wszak przeżyłem i ciemność, sięgnąłem dna i nadzieja skurczyła się jak renta przed pierwszym, a i Bóg malał codziennie w zwątpieniach, zamiast w wierze ogromnieć, gdy byłem beznadziejny, czyli bez nadziei… Doświadczyłem tego, że nawet nadzieja nie umiera ostatnia, bo jest jeszcze na samym końcu tajemnica, której nie przenikniemy ani rozumem, ani zmysłami… Doszedłem do dziwnego wniosku, że pewnie dlatego przed laty rozpocząłem zmaganie ze słowem, aby dojść mozolnie do takiej sprawności, by dzisiaj móc opisać to, co przeżyłem i co przeżywają inni, aby uwierzyli, że jest światło, gdy ciemność ogarnia wszystko …

Przez upadki

– Ma pan raka – spokojnie mówi ordynator, tak, jakby mówił o katarze, zdarciu naskórka czy odcisku na pięcie… Krzyż tej okrutnej wiadomości dobija do ziemi. Korona cierniowa z jednorazowych igieł kłuje. Biczowanie promieniowaniem radioaktywnym, gdy ciało – porysowane zielonym flamastrem – staje się tarczą strzelniczą. Da się jakoś wytrzymać tylko do czasu. Bo równocześnie chemioterapia: dziesiątki litrów spływających do wystraszonych żył. Moja droga krzyżowa w licznym towarzystwie: ten obok się modli, ów przeklina. Jestem coraz słabszy, powłóczę nogami. Od upadku, do upadku. Szymon z Cyreny ma twarz mojej Żony. Dźwiga ze mną krzyż. I to z wiarą tak wielką, że to wprost nie do wiary, iż tak wierzyć można w cud… Zapalenie popromienne jelit przydarza się jednemu na tysiąc, a w tym wypadku ten jeden to ja. Lekarz nie owija niczego w bawełnę: „Musi być pani przygotowana na wszystko” – więc Żonie wszystko leci z rąk. Już tylko leżę, a przed oczami białe niebo sufitu. Staje się czasem ekranem, na którym oglądam migawki z dzieciństwa. Obok łóżek fruwają bezskrzydłe anioły, pielęgniarki. Przybiegają zziajane, gdy ból nie do zniesienia. Trzeci upadek – to sidła depresji, w które wpadam, jak ufne w bezpieczeństwo zwierzę. Z godziny na godzinę wszystko dla mnie traci sens. Ważę już tylko 39 kg. Jestem coraz lżejszy, za to głowa coraz cięższa – od lawin niepokojów. Ordynator bezradnie rozkłada ręce: „W takim stanie nie mogę go operować…”.

W oddechu modlitwy

– Nawet święci odchodzili młodo z tego świata: jedni w dzieciństwie, drudzy trochę później. A ja mam przecież już te swoje lata, no i nie jestem jeszcze święty, choć ksiądz mi udzielił sakramentu chorych. I jakoś tak odświętnie się zrobiło w domu, jakby ktoś nowy tutaj się urodził. Czuję dziwną bliskość tylu, tylu bliźnich. Czuję, że dom wymoszczony oddechami modlitw – modlitw specjalnie za mnie… A czymże zasłużyłem na Mszę, taką świętą, Koronkę do Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach, wspólną modlitwę w grupie modlitewnej i zapewnienie księdza, że za mnie się modli codziennie i wytrwale. Tak samo jak inni, których – i nie na darmo – spotkałem w wędrówce. Modlą się za mnie życzliwymi myślami i niewierzący, dla których Bóg jest tak oczywisty, że aż nieobecny. Musi być sens wielki każdego cierpienia, bo nie po to się cierpi, żeby nadaremnie…

Zmartwychwstaję powoli…

– Staję się tak z wolna nowym człowiekiem, i to najdosłowniej, bo uczę się na nowo mówić, pisać, liczyć, jak w pierwszej klasie: opornie, z mozołem. Uczę się pierwszych kroków: po sieni, przed domem, po ogródku, a potem po ulicy. Czujne spojrzenie Żony, która jest i generałem, i sanitariuszką, bo bez względu na aurę wyprowadza mnie z domu na spacer i w życie… Uczę się znów od nowa myć zęby, uśmiechać. Małe sukcesy, tak kroczek po kroczku. Widzę mrówkę oraz Wielki Wóz. Jestem szczęśliwy jak nigdy dotąd. I spokojny. Dostrzegam to, czego wcześniej nigdy nie widziałem: piękno, nie dramat, przemijania. W głowie zielono, bo właśnie wiosna dochodzi do głosu. Życie po zimie z Panem zmartwychwstaje. Nie uciekam przed Bogiem, przed ludźmi, przed samym sobą – wychodzę naprzeciw, by spotkać Boga w bliźnich twarzą w twarz – blisko – nie ekranem w ekran…

Juliusz Wątroba, poeta i satyryk

Urodził się i mieszka w Rudzicy, ale znany jest w całej Polsce. Pisze od ponad 40 lat. Wydał przeszło 30 tomów wierszy, publikował w kilkunastu ogólnopolskich czasopismach, a także za granicą. Autor wielu fraszek, aforyzmów, piosenek, programów kabaretowych, felietonów i musicali, prezentowanych na scenie i w radiowych programach popularnego kabaretu „Długi” oraz w nadawanych w Trójce audycjach satyrycznych „Parafonia”. Obecnie związany z Bielską Sceną Kabaretową. Jest laureatem przeszło stu konkursów literackich oraz nagród za dorobek artystyczny: „Ikara” i Nagrody Starosty Bielskiego im. ks. Józefa Londzina. Członkiem Związku Literatów Polskich.