publikacja 28.03.2013 00:15
W Indiach masowo prześladowani są chrześcijanie. Ale jest miejsce, w którym na każdym kroku stoi (pełen wiernych) kościół, a zakonnicę nazywa się „Mamą”. „Ojcze nasz” można odmawiać na ulicy, tuż przy zadziwionej tym stanem „świętej” krowie.
zdjęcia jakub szymczuk
Goa, kościół Matki Boskiej Bolesnej
Niewielka terytorialnie prowincja na zachodzie Indii, Goa. Liczba mieszkańców – blisko półtora miliona. Miejscowi trudnią się rybołówstwem, ale przede wszystkim żyją z turystyki. Bo przepiękne, dzikie plaże, soczysta zieleń i kolorowe kwiaty to wabik na żądnych przygód, bogatych mieszkańców Europy. Bo w Europie w marcu szaro i zimno jeszcze, a tu cudowny upał. Kilkanaście godzin w samolocie i już można zaznać niemal raju na ziemi, gdzie piasek pod stopami jest miękki i delikatny jak popiół, a jedzenie ostre, wykwintne i pachnące wszelkimi indyjskimi przyprawami. W dodatku za śmieszne pieniądze. Wynajęcie domku na plaży kosztuje 30 zł.
Andreasa podróż życia
Niebieskooki i blondwłosy Andreas z Niemiec jest w Goi po raz pierwszy. Najpierw samolot, potem, z Bombaju, pociąg. Niezbyt udana podróż, nie dość, że niewygodnie, to zaczepiają… transwestyci. Oblegają pociąg: napraszają się i szantażują. Albo dasz parę rupii, albo pokażemy ci… to i owo. Andreas wolał grzecznie zapłacić i niczego nie oglądać. Osiem godzin podróży i Palolem Beach. Ludzi jak mrówek: biegną w swoją stronę. Ten do rikszy, ten piechotą, bogatszego stać na taksówkę. Andreas również zasiada w aucie. Stać go. Wiezie go pan Deepak, który będzie go potem wielokrotnie woził. I stanie się niemal przewodnikiem po Goi. Tymczasem dojeżdżają do jednego z kempingów, tuż przy plaży. Ustawione jeden za drugim bungalowy to częste schronienie europejskich młodych turystów. Domki są prawie jak papierowe, z czegoś cienkiego, w rodzaju dykty.
Ale w środku przyzwoicie i względnie czysto. Czego chcieć więcej, gdy na zewnątrz temperatura w dzień 35 stopni, a w nocy ponad 20? Andreas wraz z kolegami (z całej chyba Europy) rozpakowuje się szybko. Trzeba się zbierać, coś zwiedzić. Najpierw taksówką. Pan Deepak chętnie opowiada o Goi. Że tu bezpiecznie i dobrze wszystkim ludziom z całego świata. Że w ich „kraju” (!) jest pokój. Bo Pan Bóg dał wszystkim ludziom pokój. Andreas myśli sobie po cichu: „A o jakim ty bogu mówisz, człowieku? O tych waszych wieloramiennych bóstewkach?”. Taskówka zatrzymuje się gdzieś na ulicy. Andreas wychodzi. Pierwsze, co widzi, to biała kapliczka i kilkoro rozmodlonych ludzi. Kapliczka wygląda nawet jakoś znajomo. Andreas słyszy po angielsku: „Ojcze nasz”. Zaczyna mu świtać, co przeczytał małą czcionką, przed wyjazdem, w jakimś przewodniku: „Goa jest chrześcijańskie”. Ale żeby aż tak? Dziesięć metrów od kapliczki beztrosko położyły się, wprost na ulicy, cztery klasyczne, indyjskie „święte” krowy.
Przewodnik Deepak
Wyjaśnia uczynny Deepak: – Bo w Goi chrześcijanie rządzą! My się tu możemy modlić na ulicach. My się wiary nie wstydzimy. – A prześladowania? – pyta zadziwiony mocno Andreas. – Spróbowaliby nas gnębić. – Deepak zaciska dłoń w dość zaczepny sposób.
Na dłoni prezentuje się zaskakująca nieco dziara: krzyż i Najświętsze Serce Pana Jezusa. Ręczna robota, prawdziwy indyjski tatuaż. – Tak się w moim kraju, Goi, faceci noszą! Andreas postanawia odkryć Goę na nowo. Wszędzie stoją przydrożne kapliczki. Pod wezwaniem św. Franciszka, św. Anny. Bardzo wiele poświęconych jest Maryi Dziewicy. Ta Maryja co prawda czasem dość oryginalnie wygląda – ma rysy indyjskiej bogini – ale to ta sama co w Fatimie i Lourdes. I kościoły. Protestanckie, ale chyba większość katolickich. Niektóre stare, częściowo zniszczone. Ale większość wycackana, wydmuchana, ślicznie odnowiona, zadbana. Przed kościołami trawnik przycięty idealnie, ścieżynki elegancko wyklepane. Skąd w Indiach taka enklawa chrześcijaństwa? Pan Deepak opowiada legendę o św. Tomaszu. Tym niewiernym. Podobno przybył tu kilkadziesiąt lat po śmierci Chrystusa. I nawracał z dużym powodzeniem. A po latach na Goę przybyli Portugalczycy. A wraz z nimi ich wiara. Przybył też św. Franciszek Ksawery z zakonu jezuitów. Nie nawracał mieczem, lecz mądrością, dobrocią, przykładem. I cywilizował. Tej chrześcijańskiej cywilizacji można w Goi doświadczyć do dziś. Bo wszędzie w Indiach panuje tak niewyobrażalny brud, że Europejczyk patrzeć i wąchać nie może, a w Goi porządek i (jak na Indie) czysto. Bo wszędzie w Indiach system kastowy jest nieludzki i bardzo silny, niszczący słabszych, a w Goi kasty co prawda są, lecz ich wpływ na ludzi nie tak wielki. Jadą Andreas z Deepakiem ulicami. Deepak ostro trąbi, niby bez sensu. – To dla Jezusa. Czytaj! – wskazuje palcem na przejeżdżającą obok taksówkę. Na niej napis: „Zatrąb dla Jezusa”. Na innych autach umocowane figurki z Maryją. A jeszcze na innych wymalowany św. Józef. Ludzie jadą tymi taksówkami, skuterami, rikszami. A jak widzą kapliczkę czy krzyż przydrożny, to się pobożnie przeżegnają i dalej pędzą. – My się tu szczycimy, że jesteśmy chrześcijanie – tłumaczy Deepak. Chwila odpoczynku pod jakąś palmą. Dosiada się wiekowy sikh. Opowiada, że chrześcijanie to w ogóle fajni są, bo pokojowi. Nie to, co muzułmanie, którzy stronią od „niewiernych” i agresywni potrafią być. Po drugiej stronie ulicy idą rządkiem zakonnice z pobliskiego klasztoru. – Dzień dobry, mateczki – woła chrześcijanin Deepak. Andreas wraca do bungalowu. Po drodze mija kilka chrześcijańskich domów: na murze widać napis, że dom to dar od Boga… Rano dnia następnego Andreas idzie na samotny spacer. Po półgodzinie marszu trafia na biały kościółek. O siódmej to pewnie pusty będzie. Z czystej ciekawości wchodzi. Akurat kończy się pierwsza Msza św. Ludzie wychodzą i wychodzą, i wychodzą. Pozdrawiają go uśmiechem i biegną do zajęć. Zaraz druga Msza. I znów kościół zapełnia się po brzegi. Rozpoczyna się katolicka Liturgia. Krzyż przykryty fioletową chustą, bo Wielki Post. Kazanie niestety niezrozumiałe, bo w ichniejszym języku konkani.
Pożegnanie z Goą
Andreas szykuje się do powrotu. Myśli o Goi: miejsce piękne i zupełnie inne, niż się spodziewał. Przykład pierwszy z brzegu, morskiego: Hinduski kąpią się w lekkich spodniach i bluzce. Ani jednego hinduskiego bikini na plaży! Albo siedzi sobie Andreas w barze. Do baru wchodzi „święta” krowa. Barman z krzyżem na piersi odpędza ją, żeby nie narobiła szkody. Trwa to czas jakiś. Krowa nieugięta. Trzepnąłby kelner mocno bydlaka, żeby sobie poszedł. Ale przecież nie wolno, mówi kelner, bo… święty Franciszek zakazuje bić zwierzęta. Poza tym, co powiedzą sąsiedzi hinduiści, wierzący w reinkarnację? Że im ciotkę bije? Albo ten rybak, z którym Andreas za kilkaset rupii (parę złotych) pływał po morzu. Na burcie miał wymalowanego św. Franciszka. A ewangelizował Andreasa łamaną angielszczyzną, mówiąc coś w rodzaju: bez Boga ani do proga. I to wczorajsze, wieczorne zadziwienie. Dyskoteka w miejscu, gdzie przychodzą tylko bogaci Europejczycy i „zeuropeizowane” (czyt. łatwe) miejscowe dziewczyny. I ta czarnooka, długowłosa, smukła Hinduska Pooja! Tańczyli w bollywodzko-europejskich rytmach chyba ze dwie godziny. Gdy Andreas się nachylił i coś tam jej szepnął, Pooi zwęziły się niebezpiecznie źrenice: – Ani mi się waż! Jestem chrześcijanką! Andreas jeszcze do niej wróci.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.