Wierzę, bez dyskusji

GN 4/2013 Łowicz

publikacja 06.02.2013 06:20

O mamie niezmuszającej do Różańca i czerstwych wierzących z o. Krzysztofem Oniszczukiem, gwardianem klasztoru o. franciszkanów w Miedniewicach, rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

 Ojciec Krzysztof Oniszczuk nie widzi potrzeby dyskutowania o tym, co mówi Bóg Agnieszka Napiórkowska Ojciec Krzysztof Oniszczuk nie widzi potrzeby dyskutowania o tym, co mówi Bóg

O. Krzysztof Oniszczuk: – Wiara jest fundamentem i podstawą wszystkiego. I choć może niektórych to zdziwi, uważam siebie za człowieka dość liberalnego, w sensie społecznym, politycznym. Nie bardzo przejmuję się, czy to strona lewa czy prawa. Natomiast fundament wiary oparty na Ewangelii jest dla mnie tym czymś, co wyznacza kierunek wyborów. W moim przypadku, jako zakonnika, kapłana, jest też siłą do pracy, myślenia, wymyślania, tworzenia. Jest też troską o to, żeby człowiek, z którym się spotykam, miał szansę i możliwość bycia z Panem Bogiem, czy przybycia do Pana Boga.

To znaczy, że jest ona ważna i konieczna do życia.

– Moi znajomi nieraz mówią, że zazdroszczą mi wiary. A ja się temu dziwię. Oni zazdroszczą mi prostego podchodzenia do wiary. Tego, że mimo iż studiowałem teologię, nie poodejmuję dysput teologicznych na temat dogmatów. Być może wynika to z wychowania w rodzinie, z przykładu mojej mamy i z wewnętrznego przekonania. Przyjmuję wszystko, bo tak powiedział Pan Bóg. I koniec. Nie widzę nawet sensu dociekania tego. A rozumem staram się na tyle, na ile potrafię, w tym trwać i realizować to w życiu.

To trochę niesamowite. Wykształcony duchowny, który zjeździł świat, pracował w mediach, nie docieka, tylko tak jak pierwsi ojcowie stwierdza: tak powiedział Bóg i koniec.

– Trzeba spojrzeć na dwie rzeczy. Pierwszą jest wiara, czyli moje wewnętrzne przekonanie do sensu życia i jego celu. Drugą zaś, jak ja to praktycznie realizuję. Czyli jak rozmawiam z drugim człowiekiem, jak się z nim spotykam. Co ciekawe, przyjmując taką wiarę, łatwiej jest być otwartym na tych, którzy się pogubili. Łatwiej ich przyjąć, gdy żałują, a nie skazywać na piekło. Wierząc w Boże miłosierdzie, z wielką przyjemnością udzielam w konfesjonale rozgrzeszenia. Podobnej postawy uczę się w życiu. Denerwują mnie jedynie swoiści krzykacze, którzy kontestują wszystko dla podsycania emocji, bez patrzenia na dobro.

Nigdy nie stronił też Ojciec od osób poszukujących, czy, jak to się mówi, letnich?

– Ja mam taką przypadłość, że nie trawię ludzi fałszywie nabożnych. Bez względu na to, czy są to osoby świeckie czy duchowne. Jak się modlimy, to mamy się modlić. Absolutnie nie trawię manifestacji pokazującej, że to ja jestem ten lepszy, wierzący i prawie święty, któremu trzeba się kłaniać. Z praktyki życia wiem, że „święci pokazowi”, jak ich nazywam, to często ludzie bardzo trudni dla swoich rodzin i najbliższych. Nie są też dla ludzi wierzących dobrymi ambasadorami. W tej roli wolimy czerstwego wierzącego, który się pomodli, a potem pójdzie i będzie człowiekiem do rany przyłóż, który nie będzie wiele mówił o Bogu, ale zaświadczy o Nim swoim postępowaniem. Sam chciałbym taki być.

Mówiąc o wierze, wspomniał Ojciec o mamie. Czy to ona była pierwszą nauczycielką wiary?

–Tak. Mama ma 81 lat i jest bardzo pobożną kobietą. Mimo to, gdy zajeżdżam do domu, nigdy mi nie mówi: „Synu, klękaj, będziemy się teraz razem modlić”. Siadamy sobie razem i rozmawiamy o życiu. Jak już się nagadamy, to ona idzie do swojego pokoiku odmówić Różaniec. Nie ma w niej postawy narzucania. Owszem, kiedy byłem małym chłopakiem, oczywiste było, że w niedzielę idziemy do kościoła, ale to było naturalne. Ale nie biegaliśmy tam po 7 razy. Ja szybko zostałem ministrantem i zacząłem intensywnie praktykować, ale nie dlatego, że byłem do tego agitowany. Właściwie nie pamiętam, by kiedykolwiek moja mama mnie reprezentowała w dziedzinie wiary. Czasem mi tylko przypominała, że się czegoś podjąłem i mam się tego trzymać.

Na Ojca patrzenie na Kościół i sposób prowadzenia duszpasterstwa wpływ mają chyba także doświadczenia misyjne. Kościół misyjny uczy obecności i towarzyszenia ludziom nie tylko w wierze, ale i w życiu.

– 50 lat temu była presja rodziny i wspólnoty, obligująca do chodzenia do kościoła. Dziś potrzebny jest dodatkowy atut, żeby ludzi przyciągać do świątyni. Wydaje mi się, że Msza św. wyłącznie z kazaniem, niestety, nie wystarcza tej części wierzących, którzy chodzą do kościoła od święta do święta. Należy myśleć, co tym ludziom zaoferować, by pojawiali się tam częściej. I nie chodzi o to, by ksiądz robił szpagat przed kościołem, ale by zadbał o jakąś muzykę, jakiś koncert, by zorganizował dodatkowe spotkania, dodatkowe świadectwo. Będąc we Włoszech czy jeżdżąc po krajach misyjnych, uczyłem się otwarcia na ludzi i na inny rodzaj duszpasterstwa. Teraz bez problemu zgadzam się, by w kościele można było zaśpiewać jakąś świecką, nawet skoczną pieśń. Zgodziłem się też na to, by w niedzielę w naszym kościele odbył się Dzień Dziadka i Babci. Nie uważam bowiem, by to kłóciło się z sacrum.

Przyjście do Miedniewic, do klasztoru, w którym wiele osób doświadczyło uzdrowień, to kolejne wyzwanie. Wiem, że marzeniem Ojca jest przypomnienie wiernym, że jest to miejsce szczególne, dom, w którym Święta Rodzina zaprasza do stołu.

– Pracowałem w Radiu Niepokalanów 10 lat. Ta praca w jakimś sensie wyeksploatowała mój potencjał medialny. Osobiście zawsze najbliżej było mi do duszpasterstwa. Decydując się na Miedniewice, wiedziałem, że na brak pracy nie będę mógł narzekać, zarówno w obszarach inwestycyjno-remontowych, jak i duszpasterskich. Na szczęście tak jestem skonstruowany, że lubię wyzwania. Od pierwszych dni bycia w Miedniewicach czułem niesamowity potencjał, siłę i ducha tego miejsca. Gdy patrzyłem na ołtarz, mówiłem sobie: Mój Boże! Tu się modlili królowie, tu się działy cuda. Przez bramę wchodzili wierni w pierwszych pielgrzymkach. To jest Twoje miejsce. Ta świadomość dodawała mi sił. Wierze też, że będą się tu działy wielkie rzeczy. Motorem, który nas napędza, jest Matka Boża. Bóg chce działać. My jednak musimy zrobić pierwszy krok, by to miejsce na nowo przyciągało. Nie mam wątpliwości, że sanktuarium Matki Bożej Świętorodzinnej jest potrzebne temu regionowi. Ufam, że nadal modlący się do Niej mogą tu uzyskiwać liczne uzdrowienia, nie tylko na przykład z nowotworu, ale także z ran duchowych. Chciałbym, by przybywały tu całe rodziny i by czuły się tu jak w domu, w którym gospodynią jest Maryja. O to też się modlę.