Werbista z królestwa Ouatsi

Przemysław Kucharczak; GN 3/2013 Katowice

publikacja 27.01.2013 07:00

Jego pradziadek był królem szczepu w Togo. A on sam, czarnoskóry Eric Kossi Hounake, jest dziś wikarym w Rybniku.

 O. Eric przed kościołem oo. werbistów w Rybniku Przemysław Kucharczak O. Eric przed kościołem oo. werbistów w Rybniku

Jest wysoki. Można go spotkać w parafii Królowej Apostołów w centrum miasta. Często siedzi tam w konfesjonale. – Czy wystarczająco dobrze mówi po polsku, żeby spowiadać? – rozpytywaliśmy, zanim poznaliśmy ojca Erica osobiście. To pytanie jest zasadne, bo żona wyżej podpisanego przed kilkunastu laty, po dokładnym wyznaniu grzechów, usłyszała dobiegający zza kratek konfesjonału w Rybniku głos: „A ci ti mozieś powtózić, bo ja nić nie źloziumiałem?”. Okazało się, że trafiła do przybyłego krótko wcześniej księdza z Indonezji.

Lepiej niż my, Ślązaki

Przy spowiedzi u ojca Erica niech nikt jednak nie liczy, że nie zostanie zrozumiany. – On mówi po polsku lepiej niż my, Ślązaki! – woła ojciec Konrad Duk, proboszcz z Królowej Apostołów. Rzeczywiście, w ciągu 5 lat o. Eric nauczył się polskiego nadzwyczaj dobrze. Większe problemy mieli jego koledzy Azjaci, także klerycy ze Zgromadzenia Misjonarzy Słowa Bożego (werbistów). Uczyli się razem polskiego w Poznaniu i w seminarium w Pieniężnie. Kleryk z Wietnamu chciał tam raz powiedzieć dzieciom, że Jezus nas zbawił, a wyszło mu: „Pan Bóg nas bawił”. Ponieważ dzieci się śmiały, poprawił się na: „Pan Bóg nas zabił!”. – Ten współbrat Wietnamczyk sam nam to opowiedział. Oni mają więcej trudności w nauce języka niż my, Afrykańczycy, ale za to potrafią o tym sami opowiadać z wielkim poczuciem humoru – mówi o. Eric. Święcenia kapłańskie przyjął we wrześniu zeszłego roku w Togo. Teraz ma 31 lat. Jednak postanowił, że zostanie księdzem już w wieku... 5 lat. – To dlatego, że byłem wtedy na jubileuszu wujka, który był biskupem, i bardzo mi się podobało – śmieje się. W Afryce takie jubileusze są okazją do radosnego spotkania całego szczepu, czyli ludzi z miasteczka i okolicznych wiosek. A z rodziny Erica wyszło aż 6 księży, w tym dwóch biskupów – jeden ze strony taty (jego brat) i jeden ze strony mamy (jej śp. wujek).

Tylko organista śpiewa

Lata mijały, a dziecięca motywacja Erica związana z kapłaństwem stawała się stopniowo coraz dojrzalsza. Został ministrantem, potem działał w grupie młodzieżowej. Założył nawet młodzieżowy chórek. – U nas, w Togo, w każdej parafii jest mnóstwo wspólnot młodzieżowych, chórów, grup modlitewnych i każdy katolik do jakiejś należy. Księża nie chodzą na kolędę, tylko odwiedzają te grupy, a i tak w ciągu roku trudno odwiedzić je wszystkie – mówi Eric. – Liturgia jest bardzo żywa, ze śpiewami i tańcami. Tego mi najbardziej brakowało po przyjeździe do Polski. Zwłaszcza na północy, bo tam tylko organista w kościele śpiewa. Mówisz: „Pan z wami!”, a ludzie tylko na ciebie patrzą. Ksiądz musi sobie sam odpowiadać. Dlatego na początku nie było mi łatwo zrozumieć waszą kulturę, zrozumieć ludzi. Ale w końcu zacząłem odkrywać też piękno liturgii polskiej. Choćby nabożeństwo Gorzkich Żali, którego nie ma w żadnym innym kraju na świecie – mówi. Dekret na wikarego w Rybniku otrzymał w listopadzie 2012 roku. – Tu, na Śląsku, bardzo mi się podoba, że wszyscy w kościele śpiewacie, wszyscy się włączacie w liturgię. Dzieci chętnie przychodzą zawołane do ołtarza, odważnie odpowiadają – mówi. – Ale też w Boże Narodzenie tu, w Rybniku, poprosiłem, żebyśmy przy „Ojcze nasz” trzymali się za ręce, bo przecież jesteśmy jedną rodziną. No i dzieci wzięły się przy tej modlitwie za ręce, ale widziałem, że dorośli tak nie za bardzo... – wspomina z uśmiechem.

Mój wujek król

Ojciec Eric przed laty też wielu rzeczy się bał. Im bardziej jednak angażował się w życie Kościoła, tym był odważniejszy. Przełamał strach jako ministrant, lektor, jako uczestnik i wreszcie lider grup młodzieżowych. – Z kolegami i koleżankami miałem dobry kontakt. I oni wszyscy przyszli 8 września zeszłego roku na moje święcenia. Byłem zdziwiony, że przyjechali wszyscy moi kuzyni ze Stanów i Belgii. A na prymicje przyszli ludzie z całego naszego 5-tysięcznego miasteczka Afanyan-Gbletta i z okolicznych wiosek. To było bardzo piękne, to jest nasza wspólnota – mówi.

– Czyli ludzie z całego waszego szczepu? – dopytujemy. – Tak, z całego dawnego, niewielkiego królestwa Ouatsi. Zresztą króla mamy do dziś, w lutym ten urząd ma objąć mój wujek, ale teraz to już tylko funkcja honorowa. Mój pradziadek za czasów kolonialnych miał jeszcze realną władzę – mówi. – U nas takie wydarzenia – czy radosne, czy smutne – zawsze gromadzą wszystkich, bo one wszystkim się zdarzają. Sąsiedzi, znajomi też przed prymicjami gotowali, żeby obiad był dla wszystkich. Jedliśmy go na placu kościelnym. A potem były tańce, zabawy do wieczora. I przez następny tydzień przychodzili do mnie ludzie, żeby porozmawiać, pogratulować i prosić o błogosławieństwo prymicyjne – wspomina. W Togo Eric zostawił mamę, która jest pielęgniarką, ojca – inżyniera agronoma, dwóch braci (jeden jest informatykiem, drugi – studentem biologii) oraz siostrę (licealistkę).

Sandały w listopadzie

W Polsce trudno było mu też przyzwyczaić się do zimnego klimatu. Przyleciał tu w końcu października 2007 roku. Kiedy wsiadał do samolotu w Togo, termometr wskazywał powyżej plus 30 stopni Celsjusza. Polska przywitała go temperaturą minus 5 stopni. – To był pierwszy szok. Potem były następne. U nas, kiedy świeci słońce, zawsze jest ciepło. Więc patrzyłem przez okno: „O, jest słońce” i zadowolony wychodziłem na zewnątrz w sandałach. No i nawet pięciu minut w nich nie mogłem z zimna wytrzymać – śmieje się. Kiedy spadł pierwszy śnieg, wybiegł z kolegami klerykami na zewnątrz, żeby sprawdzić, jaki jest w dotyku i zrobić zdjęcia. Dotąd znał go tylko z telewizji. Jeden z kolegów, kleryk z Indonezji, w ogóle nie wiedział jednak, co to takiego jest to białe. – W pierwszej chwili myślał, że cukier. Potem nam z humorem opowiadał, że nawet spróbował, ale mu nie smakowało – śmieje się. Na obrazkach prymicyjnych o. Eric wypisał: „Podniosę kielich zbawienia i wezwę imienia Pańskiego”. Rozumie to hasło jako podziękowanie Bogu za to, że prowadzi go przez życie, co bardzo wyraźnie czuje. Nosi swoją czarną sutannę nawet w upały, traktując to jako świadectwo.

Dużą wagę przykłada do tego, żeby wychodzić do Mszy św. w ornatach najlepszej jakości, zwłaszcza w niedziele. Wiele ornatów, utrzymanych w kolorowym, błyszczącym stylu, przywiózł zresztą ze sobą do Rybnika z Afryki. Dlaczego wybrał właśnie zgromadzenie ojców werbistów? – Bo oni byli pierwszymi misjonarzami Togo, w zeszłym roku świętowaliśmy 120. rocznicę ich przybycia. A ja przed wstąpieniem do seminarium czytałem książkę o ewangelizacji Togo. O tym, jak misjonarze budowali kościoły i szkoły, jak w trudnych warunkach zapadali na choroby i nieraz umierali, ale mimo wszystko byli z ludźmi. To mnie zafascynowało. Przez rok studiowałem filozofię w Lomé, stolicy Togo, potem wstąpiłem do werbistów – wspomina. – W innych zgromadzeniach zdarza się, że na placówce misyjnej są sami Polacy, sami Anglicy albo sami Amerykanie. U nas tego nie ma. Na naszych placówkach pracują razem ojcowie różnych narodowości. Nasza obecność jest po to, żeby pokazać, że my w Kościele naprawdę jesteśmy jedną rodziną, dziećmi tego samego Boga – mówi.

Togo

państwo w Afryce Zachodniej. Na północy kraju można wciąż spotkać lwy, pantery, słonie, hipopotamy i krokodyle. Na południu, skąd pochodzi o. Eric, ciągną się pola kukurydzy, plantacje kakaowca, bananów czy pomarańczy.