Bracia i siostry w piżamkach

ks. Tomasz Jaklewicz

Wystarczy trochę lodu na schodach, by wylądować w szpitalu z rozwalonym kolanem. Z perspektywy szpitalnego łóżka zwykłe sprawy wyglądają inaczej.

Bracia i siostry w piżamkach

„Witaj w klubie, ale pamiętaj, że jesteś w przedszkolu” -  powiedział mi jeden z moich poważnie chorych przyjaciół. Pełna zgoda, może nawet w żłobku.
W szpitalu, w chorobie życie jest zredukowane do prostych czynności. Wyprawa do łazienki jest sporym sukcesem. Często poza zasięgiem możliwości. Poszerza się wiedza na tematy, które wcześniej nie istniały. Nigdy specjalnie nie interesowałem się budową kolana, teraz wiem na ten temat dość sporo. Więzadło przednie, tylnie, rzepka, łąkotka itd. Jak to wszystko jest sprytnie skonstruowane. Co za mechanizmy? Co za inżynier to zaprojektował? I nurtujące najbardziej pytania: jak to można naprawić, połatać, poskręcać, kiedy się posypało? Patrzę z podziwem na pozostałe jeszcze sprawne „podzespoły” organizmu. Niby oczywiste, że to wszystko chodzi. Kiedy jest się zdrowym, o tym w ogóle się nie myśli. Choroba uczy docenienia zdrowego kolana, serca czy nerki. Pomaga odkryć pomysłowość Stwórcy.

Szpital jest mikrokosmosem. Rytm życia, prawie jak w klasztorze. Ordynator ze swoją lekarską świtą, pielęgniarki, salowe. Kolejne rutynowe czynności. Lekarstwa, mycie, temperatura (pielęgniarka chodzi z elektronicznym pistoletem. Wprawdzie zaniża wyniki, ale to może nawet lepiej), poranny obchód lekarski, „ile tu kromek na śniadanie?”, szpitalny, lekko chłodnawy obiadek o swoistym smaku, tu zastrzyk, tu kroplóweczka. Między chorymi nawiązuje się wieź, solidarność i braterstwo. Cierpienie zbliża. Czy jesteś robotnikiem, księdzem, szefem firmy. Tu wszyscy jesteśmy równi. Bracia i siostry w piżamkach. Wymiana opowieści o schorzeniach czy zabiegach, usilne próby wyciągnięcia od lekarzy informacji o stanie zdrowia, debaty o skutecznych środków przeciwbólowych, podtrzymywanie na duchu, dodawanie otuchy, nadziei, podawanie herbatki czy kaczki do oddania moczu…

Ze szpitala widać lepiej miłość. Na kilkuosobowej sali mimo woli jest się świadkiem spotkań, słyszy się rozmowy, telefony. Twarze i oczy odwiedzających mówią wiele. Żony, dzieci, matki, przyjaciele… Troska, czułość, rodzaj bezradności, niepokój…

Pierwsze dni w szpitalu, to nawał telefonów, smsów. Co się stało, co ci jest, miałeś operację? Trzeba cierpliwie powtarzać opowieść o oblodzonych schodach, o zerwanym więzadle i czekającym zabiegu. Nawet jeśli jest to nieco nużące, to przecież tak potężna porcja życzliwości, czułości, przyjaźni, nie bójmy się tego słowa, miłości, może człowieka postawić na nogi. W codzienności nie mamy czasu, by sobie to mówić. W chorobie, zwłaszcza gdy pojawia się szpital czy operacja w perspektywie, ludzie stają się sobie bardziej bliscy.

Z drugiej strony, nagłe wyrwanie ze świata codziennych obowiązków, uczy dystansu. Nieraz wydaje się nam, że bez nas wszystko padnie. Firma, biznes, parafia, rodzina itd. Okazuje się, że życie toczy się tam normalnie. To także jest cenne. Zyskać ten oddech. Zgodzić się, że świat beze mnie sobie poradzi. Czas w szpitalu biegnie jakoś inaczej. Poziom sprzyja medytacji w bezsenną noc nad tym, co w moim życiu cudowne i beznadziejne. Okazja by dłużej potrzymać w rękach różaniec.
A więc jednak łaska choroby, łaska szpitala? Pobyt w świecie cierpiących może być leczący.