Christos rażdajetsia

ks. Zbigniew Wielgosz; GN 2/2013 Tarnów

publikacja 12.01.2013 05:15

Kiedy rzymskokatolicy kończą okres Bożego Narodzenia, u Łemków i prawosławnych właśnie trwa on w najlepsze.

Ikonostas i szopka – dwie tradycje razem ks. Zbigniew Wielgosz Ikonostas i szopka – dwie tradycje razem

Południowo-wschodnie rubieże diecezji. Kwiatoń. Cerkiew. Kiedyś odprawiana w niej była Służba Boża. A dziś modlą się tu rzymskokatolicy. I jest szopka w środku, choć dawniej tak nie było. Kiedy do rąk czytelników trafi ten numer, święta Bożego Narodzenia u rzymskokatolików właśnie się kończą niedzielą Chrztu Pańskiego. Ale u greckokatolickich Łemków i prawosławnych trwają w najlepsze. Jest co prawda po Wigilii i Bożym Narodzeniu, ale jeszcze przed Nowym Rokiem i Świętem Jordanu.

Przed Wigilią

To, co tutaj jest najbardziej istotne, to wzajemne poszanowanie świąt. Wiadomo, że żyli tu i Łemkowie, zwani z dawna Rusnakami, i Polacy. Z szacunku właśnie świętowali jedne i drugie, polskie i „ruskie” święta Bożego Narodzenia. – Ludzie wzajemnie się odwiedzali. Kiedy żył w Kwiatoniu tylko jeden Polak, to na jego święta odwiedzała go cała wieś, potem jednak miał dylemat, do którego z gospodarzy pójść. Nie miał go inny jedyny wówczas mieszkaniec Kwiatonia, Cygan, bo on chodził wszędzie, nikogo nie zapraszając do siebie – śmieje się Jan Chyra. Tradycje obchodzenia świąt wzajemnie się przenikały, jak to na pograniczu bywało. „Ruskie” święta miały jednak odmienne zwyczaje. Zgodnie z kalendarzem juliańskim Wigilia jest obchodzona 6 stycznia.

Przed wieczerzą gospodarz musiał sam nakarmić bydło, a wchodząc do domu, wypowiadał formułę: „Daj, Boże, szczęścia, zdrowia na ten nowy rok”, a gospodyni odpowiadała: „Daj, Boże, szczęście”. Formułę tę wypowiadano trzy razy. Do głównej izby, gdzie miano wieczerzać, przynoszono mnóstwo siana, kładziono je nie tylko pod obrus, ale wszędzie, tak że można było na nim leżeć, a dzieci potem najczęściej na nim spały. W domach łemkowskich nie było choinki, tylko gałązka ustrojona ozdobami domowej roboty. Choinka pojawiła się później. – Przed wieczerzą należało się porządnie wykąpać, żeby w czystym, odświętnym ubraniu zasiąść do stołu. Toaleta wyglądała tak: tuż przed samą kolacją wszyscy obowiązkowo szli nad rzekę i myli się w zimnej wodzie. Była tradycja, żeby wracając znad rzeki, do ust nabrać wody i przynieść do domu, bo przez cały rok nie będą boleć zęby. Przynoszono też w garści drobne kamyczki, które wsypywano do zboża z życzeniem urodzaju, a największy wrzucano pod stół, żeby kapusta była twarda, jak ów kamień – opowiada pan Jan.

Wieczerza

Do stołu zasiadali wszyscy domownicy. Po modlitwie gospodarz łamał specjalny chleb pieczony w domu, nazywany prosforą. Był on przygotowywany z mąki, wody i drożdży. W niedzielę przed Bożym Narodzeniem zanoszono go do cerkwi, poświęcony wracał do domu. Gospodarz składał życzenia i każdemu podawał kawałek prosfory. Wieczerzę zaczynało się chlebem i czosnkiem z solą. To musiała być pierwsza potrawa, których w sumie było 12, zgodnie z liczbą miesięcy. Obowiązkowe były kutia, pierogi ze śliwkami i jabłkami suszonymi, tak zwane bobalki, czyli ciasto pierogowe zwinięte w wałek, następnie gotowane, maszczone wyłącznie olejem lnianym i posypane makiem. Nie była to zwyczajna kluska, bo miała 30 cm długości i była gruba na kciuk. Potem żur z mąki owsianej, ale tak gęsty, że można było w nim postawić łyżkę – żur ów zwany był kiesełycia. Były kapusta, ziemniaki pod różnymi postaciami. Wszystko popijano kompotem ze suszu. Kto by się napił kompotu z świeżych owoców, tego mogły obsypać czyraki i wrzody. Siedząc przy stole, nie wolno było się o niego opierać. Mówiono, że wtedy plony się nie udadzą albo zboże się położy. Nie używano też podczas kolacji noża, co było związane z pamiątką zabicia dzieci przez Heroda. Po kolacji ten, który pasł krowy, gasił świecę, ale palcami. Obserwowano, w którą stronę pójdzie dym. Jak we drzwi – śmierć głosił, jak w górę – szczęście. Kolędnicy przychodzili po wieczerzy i odwiedzali domy do czasu pójścia na nabożeństwo. Obowiązkowymi postaciami odgrywanymi przez kolędników byli Żyd i Cygan. Część dochodu z tej kolędy przeznaczano na cerkiew. Wigilia była prawdziwie czuwaniem, bo liturgia – Służba Boża – rozpoczynała się o godz. 4 nad ranem i trwała nawet 3,5 godziny.

Trzy święte dni

W dzień Bożego Narodzenia nie wolno było sprzątać w domu, robiono to dopiero na trzeci dzień – św. Stefana. – To był tak zwany wymitny den, czyli dzień do sprzątania. Należało to zrobić wcześnie rano, bo jeżeli chłopcy weszli tam, gdzie mieszkała jakaś panna, i nie było porządku, to dziewczyna miała „pozamiatane”. Nie gotowano również nowych potraw, a jedzono tylko to, co zostało po wigilii. Nie odwiedzano się także w pierwszy dzień świąt, spędzano go w domu. Odwiedziny następowały potem. Drugi dzień świąt był poświęcony Świętej Rodzinie, a trzeci św. Stefanowi, którego atrybutami na ikonach są kadzidło, księga i trzy kamienie – opowiada pan Jan. W cerkwi nie było szopki, a jedynie na tetrapodzie, na specjalnym stoliku, wystawiano ikonę Bożego Narodzenia oraz dory, czyli poświęcony przaśny chlebek, który należało ze sobą zabrać do domu. Na zakończenie nabożeństwa każdy był namaszczany świętym olejem na czole – było to tak zwane mirowanie. Wzajemne odwiedzanie się trwało do wigilii Święta Jordanu, które było obchodzone na pamiątkę chrztu Pana Jezusa. Przypadało to ono wtedy, kiedy u rzymokatolików obchodzono Trzech Króli. Do odwiedzanego domu należało wejść z kolędą na ustach, potem wypowiadano życzenia oraz specjalny rodzaj pozdrowienia. Należało mówić „Christos rażdajetsia” (Chrystus się narodził), na co odpowiadano „Sławitie Jeho” (Chwalmy Go). W międzyczasie wypadał Nowy Rok. Nie ma sylwestra i jest znów wielka liturgia o godz. 4.

Krzyż z lodu

– Święto Jordanu (na pamiątkę chrztu Pana Jezusa) poprzedzała też wigilia, bardzo podobna do tej przed Bożym Narodzeniem. Jedzono więc taką samą wieczerzę z 12 potrawami. Wieczór ten nazywano szczodrym. Po kolacji chodzili po domach tak zwani szczodracy, podobni do kolędników, którzy przedstawiali specjalny program, życząc i winszując gospodarzom szczęścia w domu i obejściu. Najczęściej byli to dorośli mężczyźni. Wśród szczodraków też byli Żyd i Cygan oraz Diabeł, który wcześniej się nie pojawiał – wyjaśnia pan Jan. Ta noc również kończyła się liturgią o godz. 4, po której udawano się nad rzekę lub jakiś zbiornik wodny, w procesji, niezależnie od pogody. Jeśli wodę ściął lód, robiono przeręblę w kształcie krzyża, który później ustawiano na brzegu. Ksiądz święcił wodę, którą zabierano do domów, by je pokropić, a część wody zachowywano jako lekarstwo.

Razem

Większość tych zwyczajów jest kontynuowana. – Pierwsze święta obchodzimy według tradycji zachodniej, rzymskiej. Drugie najczęściej spędzamy w domu rodziców męża, w Zdyni, gdzie jest cały ceremoniał Wigilii. Nie byliśmy nigdy biernymi widzami, ale czynnymi uczestnikami. Pamiętamy, jak nasi synowie leżeli sobie na sianie pod stołem. Gdy była możliwość, to zostawaliśmy na nabożeństwo. Jest długie, ale bardzo ciekawe, bo śpiewane są piękne kolędy. Śpiewu jest bardzo dużo. Wszystkie święta, i polskie, i ruskie, zawsze obchodzimy – mówi Maria Chyra, rzymokatoliczka, żona pana Jana, sołtys Kwiatonia. W Kwiatoniu są dwie rodziny greckokatolickie, pięć prawosławnych, pozostałe 40 to rzymskokatolickie, mieszane i takie, których członkowie nie chodzą nigdzie. – My jesteśmy mieszanym małżeństwem. Rodziny takie jak my szanują jedną i drugą tradycję. Wstrzymują się też, jeśli mogą, od pracy, by uszanować świętowanie sąsiadów. Pamiętam, że po akcji „Wisła”, kiedy nie było księży greckokatolickich w Zdyni, przyjeżdżał na ruskie święta ksiądz katolicki i odprawiał nabożeństwo po łacinie, Łemkowie, którzy zostali, śpiewali swoje kolędy. A myśmy na te nabożeństwa chodzili razem z nimi. To jest wielkie bogactwo kultur, które mogą obok siebie żyć, a jednocześnie się wzbogacać – dodaje pani Maria. Warto pamiętać, że Łemkowie to zapomniani Polacy.