Słowo jak chleb codzienny

GN 1/2013 Gliwice

publikacja 14.01.2013 06:16

O spotkaniach z rodzicami, głoszeniu Ewangelii ubogim i więzi ze słowem Bożym z o. Krzysztofem Andryszkiewiczem, gwardianem klasztoru kapucynów i proboszczem parafii Podwyższenia Krzyża Świętego w Bytomiu, rozmawia Klaudia Cwołek.

 – Pan Bóg też nie traktuje nas w ten sposób, że nam daje to, co chcemy, ale daje nam to, co dla nas jest lepsze – mówi o. Krzysztof Andryszkiewicz Klaudia Cwołek – Pan Bóg też nie traktuje nas w ten sposób, że nam daje to, co chcemy, ale daje nam to, co dla nas jest lepsze – mówi o. Krzysztof Andryszkiewicz

Klaudia Cwołek: Podobno jak Ojciec został proboszczem w Bytomiu, to na początku po mieście poruszał się tylko z GPS-em?

O. Krzysztof Andryszkiewicz: – To miasto już znałem, bo byłem tutaj na praktykach w czasie seminarium i przyjeżdżałem w odwiedziny; nieraz też tędy przejeżdżałem. Te ulice były mi znane wizualnie, ale często się gubiłem, nie wiedziałem, gdzie skręcić, bo jest tyle jednokierunkowych ulic. Przez pierwszy miesiąc bez GPS-a rzeczywiście nie ruszałem się z domu, bo bałem się, że nie wrócę, a jak wrócę, to nie wiadomo kiedy. Teraz już nie ma problemu.

Jedną z inicjatyw Ojca są indywidualne spotkania z rodzicami dzieci przygotowujących się do I Komunii świętej, którzy nie mają ślubu kościelnego i formalnych przeszkód, żeby go przyjąć. Proszę o nich opowiedzieć.

– To był pomysł księdza dziekana, którego zapraszamy na dni skupienia dla naszej wspólnoty klasztornej. Podjęliśmy ten problem i on nam podpowiedział, że trzeba zacząć od podstaw, a nie od nakłaniania do przyjęcia sakramentu małżeństwa, bo to nic nie zmienia w ich życiu. Wtedy pomyślałem, że trzeba głosić kerygmat – podstawowe prawdy Ewangelii, co da się zrobić podczas pięciu spotkań.

Tematami są: miłość Pana Boga, grzech i nawrócenie człowieka, Jezus Chrystus – Pan i Zbawiciel, Duch Święty i wspólnota. Podczas ostatniego spotkania jest okazja, żeby powiedzieć coś o sakramentach i podkreślić ważność sakramentu małżeństwa. Widzę, że tych pięć spotkań to jest jeszcze za mało, ale nie da się też przedłużać ich w nieskończoność. Od wakacji zacząłem się spotykać także z osobami, które żyją bez ślubu, a proszą o chrzest dla swojego dziecka. Jeżeli się stawia sprawę jasno, ludzie są w stanie się dostosować. Jeżeli zależy im na chrzcie, to przyjdą.

Ale są też tacy, którzy odchodzą i szukają szybszego rozwiązania?

– Jeśli tak, to ja o tym nie wiem.

Jakie są podwody, że pary nie biorą ślubu, choć mogą?

– Nie upraszczałbym problemu, stwierdzając, iż dlatego, że są niewierzący, choć kiedyś tak myślałem. Im więcej z nimi rozmawiam, tym bardziej widzę, że w niektórych jest mocne pragnienie, ale pojawiają się przeszkody. Czasem jest to powód finansowy, może banalny, ale są też inne: nie są gotowi, chcieliby poważniej do sprawy podejść. Często myślą o tym, ale boją się albo na przykład nie przystąpili do I Komunii czy bierzmowania. Różne są sytuacje, czasem pretensje, niezrozumienie. Pamiętam mężczyznę, który jak usłyszał na pierwszym spotkaniu, że Pan Bóg go kocha, to się zdziwił, a potem widziałem, jak się zmienia z rozmowy na rozmowę.

Tak naprawdę prośba o sakrament dla dziecka jest dla mnie pretekstem do tego, żeby porozmawiać z rodzicami, bo kiedy oni mają przyjść? Staram się zawsze dostosować godziny, nieraz po ich pracy i po wszystkich moich zajęciach. Najpierw chciałem ich włączyć w prowadzone przeze mnie seminarium wiary, bo myślałem, że w grupie będzie im raźniej. Ale oni mają zupełnie inne spojrzenie i problemy. Myślę, że indywidualne spotkania są bardziej dla nich owocne, mogą też wtedy przekonać się, że ksiądz to normalny człowiek, z którym da się porozmawiać.

Jak praktycznie wyglądają te spotkania?

– Jeśli to jest pierwsze spotkanie, to proponuję podstawowy temat o miłości. A później to zależy. Jedna para ucieszyła się na przykład z tego, że ich nie zmuszałem do ślubu. Spotykamy się w pokoju na plebanii, spotkanie trwa około czterdziestu pięciu minut do godziny. W zeszłym roku szkolnym miałem dziesięć takich par, w tym zanosi się na siedem. Mam program, ale rozmowa jest bardziej spontaniczna. Niektórych na spotkania zapraszam na kolędzie, bo wcześniej ich nie poznałem. Zależy mi, by dotrzeć do wszystkich rodziców dzieci pierwszokomunijnych. Stawiam to jako warunek dopuszczenia dziecka do I Komunii.

Co się dzieje z tymi parami, wziął ktoś ślub?

– Ślub jest ważny, ale to nie jest mój cel. Dla mnie jest najważniejsze, żeby usłyszeli o Panu Bogu, poznali Go osobiście, żeby mieli świadomość tego, co dzieje się między nimi a Bogiem. To oni muszą zdecydować, nikt ich nie może zmusić do ślubu, sami mogą do tego dojrzeć. Nie wiem, co dalej zrobić, żeby im pomóc.

Nie spotkał się Ojciec z zarzutem, że to strata czasu?

– Nikt wobec mnie nie wyraził takiej opinii, zresztą ja się tym nie przejmuję. Trzeba stracić czas. Patrząc na Jezusa –  ile czasu On stracił, a ile zyskał? Ilu ludzi Go odrzuciło? Więc ja się tym nie martwię.

Czy któryś z braci kapucynów pomaga prowadzić te spotkania?

– Nie proponowałem im, wziąłem to na siebie, bo to jednak wymaga czasu, a ja chcę też poznać tych ludzi. Udało mi się natomiast raz włączyć jednego brata w katechezę dla ubogich. Pomysł z katechezami dla ubogich jest efektem mojej modlitwy podczas rekolekcji lectio divina u salwatorianów w Krakowie. W Ewangelii św. Mateusza, w 18. rozdziale, jest napisane, że Bóg Ojciec nie chce nikogo stracić, nawet najmniejszej osoby. Zastanawiałem się, jak ja mam to zrealizować u siebie. Zacząłem się pytać Pana Boga i między innymi wyszła sytuacja z ubogimi. Pomyślałem: dlaczego mają otrzymywać u nas tylko jedzenie, skoro można dać im także Słowo? To są osoby, które raz w miesiącu przychodzą po żywność. Wprost im powiedziałem, że katechezy nie są dla chętnych, ale są obowiązkowe. Kto nie przyjdzie, nie dostanie jedzenia.

Jak to się ma do miłosierdzia? Czy to nie jest dawanie chleba za coś?

– To nie jest za coś. Zależy, co chcemy z miłości dawać. Dla mnie ważniejsze jest, oprócz jedzenia, dać Słowo, bo oni go bardziej potrzebują, mimo że tego nie wiedzą. Chodzi o dobre rozłożenie akcentów, a nie dawanie czegokolwiek, żeby się ucieszyli i poszli, a ja mam sprawę z głowy i jestem zadowolony. Pan Bóg też nie traktuje nas w ten sposób, że nam daje to, co chcemy, ale daje nam to, co dla nas jest lepsze. I jest miłosierny. Zresztą wziąłem przykład od mojego współbrata z Piły, który coś takiego wprowadził i widzę, że to działa. Ale wiem, że trzeba przy tym słuchać Pana Boga i pytać, co dalej.

Kiedy Ojciec przyjeżdżał do Bytomia, to już z tymi inicjatywami w głowie, czy one rodziły się dopiero na miejscu?

– Miałem ogólne założenia, dwie rzeczy były dla mnie najważniejsze. Żeby zwrócić uwagę na słowo Boże, żebyśmy słuchali Pana Boga i budowali więź z Nim. Ucieszyłem się z tego, że już wcześniej zawsze na wieczornej Mszy głoszone były u nas krótkie, kilkuminutowe kazania. Ważne jest też, że każdy z nas mówi kazanie na Mszy, którą celebruje. Miałem takie doświadczenie w swojej pierwszej parafii, że mówiło się kazania całą niedzielę. To wypadało raz na półtora miesiąca i w ogóle nie mobilizowało do tego, żeby stawać w obecności Pana Boga i słuchać Go codziennie.

Mówi się, że dłuższy czas na modlitwę trudno znaleźć nawet księżom, bo mają tyle obowiązków…

– Mam takie osobiste doświadczenie, że im więcej obowiązków, tym więcej trzeba modlitwy. Stąd też pomysł zorganizowania kaplicy adoracji Najświętszego Sakramentu w naszym kościele, gdzie jest okazja do modlitwy także w niedzielę.

A czy można ludzi zarazić regularną lekturą Biblii?

– Można. Sam zaraziłem się nią od ludzi świeckich.

Czym różni się słuchanie słowa Bożego od czytania?

– Żeby słuchać, trzeba czytać. Ale nie wystarczy tylko czytać, bo można czytać, ale nie słuchać. Bez czytania nie da się słuchać, chyba że przy użyciu mp3. Słuchanie jest podstawą, bez tego nie da się być przy Panu Bogu, który mówi: „Słuchaj, Izraelu…”.