Tylko zacząć...

GN 1/2013 Lublin

publikacja 12.01.2013 05:15

W lubelskim kościele ojców kapucynów przeżyła coś, co stanowiło początek niezwykłych przeżyć wewnętrznych. Iluż ludzi modliło się tam wtedy, w dniu Wszystkich Świętych, ale nikt nie zauważył, że oto klęczącej wśród nich młodej kobiecie Bóg uchylił rąbka nieba.

Tylko zacząć...

Siostra Marta nie ma swojego grobu. Na skraju białoruskiego miasta Słonima na Górze Pietralewickiej spoczywa we wspólnej mogile zamordowanych 19 grudnia 1942 r. Mało kto z mieszkańców Lublina o tym wie, a tymczasem Kazimiera Wołowska, późniejsza siostra Marta, niepokalanka, to jedyna błogosławiona urodzona i wychowana w Lublinie.

Dom rodzinny

„Byłam może nie psuta, ale bardzo pieszczona jako najmłodsza – pisała sama o sobie przyszła błogosławiona. – Dom nasz, otwarty dla wszystkich, prowadzony był bardzo dostatnio, nawet zbytkownie. Kształcone byłyśmy w domu bardzo gruntownie i starannie”. W 1892 r. 13-letnia Kazia Wołowska straciła matkę. „Po śmierci mamusi nabrałam sił, hartowało mnie życie, kształcił wpływ bardzo rozumnego ojca. Czy pracowałam nad swoimi wadami? Doprawdy nie wiem. Mając lat 17 zakochałam się bardzo i to w człowieku wartościowym – pisze w swoich wspomnieniach. Niebawem stało się coś po ludzku niewytłumaczalnego. „W roku 1898 w dzień Wszystkich Świętych byłyśmy obie z Adzią i ojcem naszym na Mszy św. o godzinie 11 w kościele ojców kapucynów. Każde z nas miało tam swoje stałe miejsce. Obok ojca stał człowiek, w którym się kochałam, to była faza najgorętsza tego uczucia. W czasie tej Mszy świętej zaszło coś, czego do dziś dnia wytłumaczyć sobie nie mogę. Oddawałam się Panu Jezusowi na wszystko. Wtem w duszy w sposób zupełnie duchowy stanęła mi Mateczka (matka Marcelina Darowska) z jakąś drugą, bardzo jej bliską duszą. Nie znałam ich. Pokazał mi Pan Jezus całe moje życie, jakbym je całe wtedy przeżyła. Pokazał mi Pan Jezus bliską śmierć mego ukochanego ojca i parę zewnętrznych zdarzeń, które się co do joty sprawdziły. Stanęło mi Zgromadzenie nasze jako wolą Bożą mi przeznaczone”. Istotnie po kilku tygodniach ojciec zachorował i podczas czuwania przy umierającym zapadła ostateczna decyzja. Kazimiera poszła za głosem powołania i wkrótce jako siostra Marta zaczęła życie w zgromadzeniu Sióstr Niepokalanego Poczęcia NMP.

Czas próby

Gwałtowna natura bł. s. Marty zmagała się z łaską chyba do końca jej życia. Działanie łaski było jednak też niezwykłe i mocne. Z fragmentów listów pisanych początkowo do matki Marceliny, a potem do siostry Filomeny od Dzieciątka Jezus widać, że Bóg ją prowadził drogą niezwykłą i obdarzał szczególnymi łaskami. „W alumnacie przeszłam przez ogień i wodę” – wspomina po latach s. Marta. W półtora roku po pierwszych ślubach, 15 sierpnia 1904 r., zdała sprawę bł. Marcelinie z trudności i łask przeżytego roku w Niżniowie. Pisała: „Taką mam wstrętną, grubą naturę, która teraz znów z całej siły powstaje w rozmaitych odmianach. Ciągłe niespokojne potrzebowanie czegoś dla siebie. To porozumienia z siostrą Wawrzyną (przełożoną), a tak się składa, że go nie mam, albo tak jakoś nie całkowicie, stąd pokusy zazdrości. Powstają nieznane mi dotąd pokusy rozmaite zewnętrzne, łakomstwa, wygód rozmaitych. Najtrudniejsze dla mnie są pokusy rozumu: tysiące kombinacji, bo gdybym miała inne zajęcia, to bym potrafiła, gdybym miała inny rozkład zajęć, inne lekcje…, i na ten temat rozmaite komentarze – a zawsze ja na dnie”. Po tym ukazaniu swoich młodzieńczych trudności siostra Marta mówi równie prosto o światłach, jakich jej Bóg udzielał. „Z 1-go na 2 lutego w nocy bardzo jasne światło na pożytek i konieczność wszystkich trudności jednak czysto umysłowe, bez odrobiny uczucia. 8 marca 1904 r. w nocy przedziwne uczucie Pana Jezusa i Jego prowadzenia, odczucie Jego bólu wewnętrznego nad światem dzisiejszym, zrozumienie czym jest dla Niego ta wojna i tyle niesprawiedliwości. 15 lipca rekolekcje. Raptem w kaplicy o 1.30 zalanie łaską i światłem, ciche, spokojne (...) i uczucie, że On przenika na wskroś, (...) sam Pan Jezus i pewność, że On był i prowadził cały czas próby”.

Szła, ślepo ufając

W 1919 r. przełożona poleciła s. Marcie zorganizować dom dla sierot wojennych na Wołyniu. „Szłam zupełnie na ślepo ufając bezgranicznie Matce naszej świętej. W każdej zaś okoliczności brzmiały mi słowa Mateczki »Trzeba tylko zacząć«. To były słowa nie tylko dla nas, ale dla całych Kresów. Trzeba było tylko zacząć wszystko od fundamentów, w tym zdziczałym Kraju. Zacząć od podstaw elementarnych cywilizacji chrześcijańskiej, zacząć od zaorania ziemi, zarosłej burzanami na wysokość człowieka”. W sierpniu 1919 r. siostra Marta dotarła na stałe do Kowla, gdzie objęła opieką grupę około 50 dzieci – sierot wojennych, mających od półtora do sześciu lat. Na ten cały „drobiazg” tylko cztery siostry, w tym s. Marta, która załatwiała wszystkie sprawy związane z organizowaniem domu w odległym o kilkadziesiąt kilometrów Maciejowie, gdzie cała gromadka sióstr i dzieci przeniosła się szybko. „Były to dzieci pozbierane z lasów i dróg – pisze siostra Marta w sprawozdaniu – które prócz okropności wojennych niczego w życiu nie widziały”. Jedna z sióstr pisała wtedy o siostrze Marcie: „Siostra tyle ma w sobie mocy, czego mi brak. Jest trzeźwa, równa, wymagająca i pełna serca bez czułości. Swoją znajomością życia i nadzwyczajną prostotą wydobyła ze mnie to, czego bym nigdy inaczej wypowiedzieć nie mogła”. Wychowanki mówiły o niej: „Była jak Matka. Miała dar skupionego słuchania, działała uspokajająco i porządkująco swoim spokojem. Była dobrym organizatorem i gospodarzem, na co dzień wyrozumiała, choć stanowcza, zawsze uprzejma i życzliwa”. W Maciejowie z przerwami pracowała do 1939 r., zmagając się z trudami życia codziennego, brakiem zrozumienia wśród wielu sióstr i walką wewnętrzną. Do tego doszła choroba. Wszystko jednak oddawała Jezusowi, leżąc nocą krzyżem po wyczerpującym dniu pracy. W sierpniu 1939 r. wyjechała na ostatnie swoje przełożeństwo do Słonima.

Męczeństwo

17 września Sowieci zajęli Słonim. Siostry musiały opuścić klasztor i rozpierzchły się po różnych domach. 28 czerwca 1941 r. do Słonima wkroczyli Niemcy. Siostry mogły znowu powrócić do klasztoru. Jednak wkrótce zaczęła się eksterminacja Żydów i niszczenie polskiej inteligencji. Gdy Niemcy zaczęli likwidować getto, pewnej liczbie Żydów udało się zbiec. Znajdowali oni schronienie w klasztorze. S. Marta wiedziała dobrze, że grozi jej za to śmierć. Gestapowcy przyszli do klasztoru po siostrę przełożoną 18 grudnia 1942 roku około godziny 23. Dołączyła się s. Ewa, która nie chciała puścić s. Marty samej. Zawieźli siostry na dziedziniec więzienny, tam już czekali inni więźniowie. Jak siostry zobaczyli, zaczęli płakać i wołać: „Siostry też przyłączyli do nas!”. Siostry ich uspokajały, zachęcały do cierpienia i zgodzenia się z wolą Bożą i powiedziały: „Jesteśmy wszyscy w obliczu śmierci. Módlmy się, abyśmy godnie mogli przyjąć śmierć męczeńską”. Skupili się wszyscy wokół sióstr i razem głośno odmawiali Różaniec. Nazajutrz zajechały trzy auta ciężarowe, do których załadowano skazańców Zawieźli ich na Górę Pietralewicką. Znajdowały się na tym terenie doły po wybieranym żwirze. Aby ułatwić egzekucje oprawcom, nadzy, sponiewierani ludzie musieli wskakiwać do głębokiego rowu i kłaść się w nim ciasno obok siebie – jak mówili świadkowie, po 100–200 osób. Pluton egzekucyjny, zwykle pijany, strzelał do leżących z broni maszynowej. Nikt nie troszczył się o to, czy skazańcy zostali zabici, czy tylko ranni. Kładła się na nich następna „warstwa” ludzi i karabin maszynowy był puszczany w ruch. Tak umierały niepokalanki: Ewa Noiszewska i Marta Wołowska. Ta ostatnia trzymała do góry rękę z krzyżem. Obie zakonnice beatyfikował Jan Paweł II w Warszawie 13 czerwca 1999 r. w grupie 108 męczenników II wojny światowej.

Ukazała się właśnie pierwsza biografia błogosławionej pod redakcją ks. Marka Chmielewskiego, zatytułowana „Błogosławiona Lublinianka bł. Marta Wołowska (1879–1942) – świadek wiary”. Tekst powstał na podstawie tej publikacji.