Pomoc zniechęconemu

Ks. Mieczysław Maliński: Elementarz

www.mwydawnictwo.pl |

publikacja 09.01.2013 07:00

Czego ci najbardziej brakuje? Mądrości? Odwagi? Wrażliwości? Jesteś za bardzo zarozumiały, żeby cię było na to stać. I wcale się do tego nie zmuszaj. Masz inną drogę: przestawaj z Jezusem.

Pomoc zniechęconemu Wydawcnictwo M Ks. Mieczysław Maliński: Elementarz

Już stężałeś w tej pewności, że w twoim życiu nic się więcej nie zdarzy. A może jednak spotka cię łaska i w pracy, którą wykonujesz, wpadnie ci w ręce sprawa, która cię bez reszty pochłonie; może pomiędzy ludźmi, których określasz na przemian jako stado baranów albo hien, spotkasz człowieka, który cię zachwyci; może poruszy cię krzywda bezbronnego człowieka – może się zdarzy, że dotknie cię łaska i ty, którego już nic nie mogło zdziwić, wzruszyć, zaimponować, wstrząsnąć, który patrzysz na świat z cynicznym pobłażaniem, odzyskasz choćby na chwilę wrażliwość dziecka.

Jak wierzyć, skoro wokół tylu egoistów? Jak ufać, skoro wokół tylu zrezygnowanych? Jak kochać, skoro wokół tylu niemiłosiernych? Jak wierzyć, ufać, kochać, skoro w nas samych tyle nieufności, niewiary, taki brak miłości? Czyż nie prościej jest odwrócić się od tego niepokoju i zająć się robieniem pieniędzy, załatwianiem swoich spraw, dbaniem o swoje zdrowie? Jeżeli tego nie robimy to dlatego, że chociaż to nikły płomyk, to jednak wskazuje drogę, że chociaż to tylko kruszyna, to jednak nie pozwoli umrzeć z głodu – że to jest najcenniejsze, co w nas jest. I tak rozdarci pomiędzy wiarę i niewiarę, ufność i nieufność, miłość i jej brak, gromadzimy się wokół ołtarza, aby uczyć się żyć od Tego, który za prawdę oddał życie swoje. Gdzieś w mroku niepewności wciąż jeszcze tli się w tobie nadzieja, że twoja umiejętność życia i oszczędzania się nie dopuści do ciężkich chorób i kalekiej starości. Gdzieś w mroku niepewności wciąż jeszcze tli się w tobie nadzieja, że twoja mądrość życiowa uratuje cię od krzywd, które mogą wyrządzić ci ludzie. I choć idziesz przez pustynię bezwodną, i choć nic ci nie zostało oszczędzone, nic podarowane – gdzieś w mroku niepewności tli się w tobie nadzieja.

Uważaj na siebie, gdy mówisz „dzień dobry”, „do widzenia”, „mój drogi”, „kochanie”, gdy podajesz rękę, kłaniasz się, uśmiechasz. Uważaj na siebie, gdy opowiadasz po raz któryś ten sam żart, zdarzenie, przygodę, gdy mówisz o swoim odkryciu, wynalazku, przeżyciu, olśnieniu, o łasce, której doznałeś. Uważaj na siebie, gdy po raz któryś się żegnasz, gdy mówisz pacierz, gdy uczestniczysz we Mszy świętej, gdy przyjmujesz Komunię świętą. Żebyś nie magazynował klisz, które tylko powielasz. Żebyś był wciąż żywy. Chociaż wzgardzi tobą człowiek, którego kochasz, chociaż odejdą od ciebie twoi przyjaciele, chociaż przestaną ci wierzyć twoi zwolennicy, chociaż cię ludzie wyśmieją i zostaniesz – łach ludzki – porzucony na skraju drogi, On ciebie nigdy nie zostawi samego. Podejdzie do ciebie, tak jak podszedł do matki młodzieńca z Naim, do jawnogrzesznicy, do Zacheusza, i powie ci po prostu: „Nie płacz”, „Odpuszczają ci się twoje grzechy”, „Chcę u ciebie zamieszkać”. Przyjdzie jak Samarytanin do leżącego przy drodze. Naleje w rany wina i oliwy, włoży na bydlę swoje i zawiezie w bezpieczne miejsce.

Coraz bardziej jesteś zalatany, zagoniony, zagadany, zapracowany, zajęty. Coraz bardziej gubisz siebie. Coraz bardziej przestajesz być sobą, a jesteś już tylko jednostką popychaną impulsami z zewnątrz, której pozostaje tylko instynkt samoobrony: chaotyczne tłuczenie ramionami, byle się utrzymać na powierzchni. Czasem łaska jak mokra gałąź trzaśnie cię po twarzy. I przerazisz się siebie. „Co się ze mną stało, co życie ze mnie zrobiło?”. Czasem łaska jak mokra gałąź trzaśnie cię i oprzytomniejesz, aby się ratować. A czasem już nawet ona nie pomoże. Jak ciężko zejść z góry objawienia. Oczy wpatrzone w niebo opuścić na ziemię. Rękami przyzwyczajonymi do gestu modlitewnego rozplątywać węzły ziemskich spraw. Jak ciężko zejść z góry objawienia. Najchętniej by tam pozostać – a może nie wchodzić wcale?

Życzyć chcę tobie, abyś – niezależnie od tego, ile masz lat – nie był stary. Abyś ani w święta, ani w dni powszednie nie wyciągał swoich orderów, abyś się nie roztył we wspominaniu dawnych czasów, dawnych pięknych dni, pięknych lat, abyś nie rozmył swoich darów Bożych na kawach, herbatach, plotkach, wyliczeniach, kto ile zarabia, jak się komu powodzi. Życzyć chcę tobie, abyś uwierzył, że jeszcze nie wszystko zostało przez ciebie powiedziane. Abyś uwierzył – ty i ja – że trzeba się śpieszyć, bo wszystko jeszcze jest przed nami – nasze życie i nasza śmierć, i nasze zbawienie.

Przemień się przed nami. Ukaż się nam w całym blasku i wielkości. Spraw, byśmy się Tobą zachwycili jak Piotr, Jakub i Jan. Abyśmy patrząc na Ciebie, wzięli z Twojej światłości. Przemień nas. Nie wiemy, o co prosimy. Nie wiemy, na jakie wyżyny możesz nas wprowadzić. Nie wiemy, jakie widoki możesz nam ukazać. Nie wiemy, jakie siły możesz w nas wzbudzić. Ale prosimy. Bo czujemy, jak życie nam się przesypuje niczym piasek, jak coraz energiczniej rozglądamy się za wygodnym fotelem, jak coraz bardziej chcemy mieć święty spokój za wszelką cenę. Przemień nas. Wydobądź z nas wszystko, na co nas jeszcze stać. Póki czas. Bo już się nasz dzień nachyla i nasze słońce ma się już ku zachodowi.

W dniach, które stają się coraz krótsze, w twoich dniach, w latach, które stają się coraz krótsze, coraz zimniejsze – to jest Światłość twoja. W twoim przygnębieniu, zniechęceniu do ludzi za ich bezlitosność, interesowność, obojętność – które w tobie z dnia na dzień narastają – On jest Światłością twoją, On jest świadectwem, że człowiek może być wielki, bezinteresowny, dobry, życzliwy, kochający. W twojej rezygnacji wobec samego siebie, która w miarę lat twoich narasta; w przekonaniu, że cię już na nic nie stać, tylko na interesowność, tylko na egoizm – On jest nadzieją twoją, że potrafisz się zdobyć na wielkość, na życzliwość. W miarę jak lata nasze coraz ciemniejsze i zimniejsze, coraz bardziej potrzebujemy Jego światła, by móc dalej żyć.

Nie wpatruj się w swoją przeszłość. Bo z coraz większym przerażeniem będziesz stwierdzał, ile było okazji, sposobności, możliwości, któreś zaniedbał, zlekceważył, a które już są teraz nie do odrobienia – przepadły bezpowrotnie. Nie wpatruj się w przeszłość, bo spod ręki uciekną ci nowe możliwości, szanse, które trzeba natychmiast podjąć, których nie można przeoczyć. W przeciwnym razie za rok, a może za parę godzin, będziesz z takim samym żalem oceniał miniony czas. Nie wpatruj się w przeszłość, ale bierz to, co ci Bóg wkłada aktualnie do rąk.

Czasem można usłyszeć od bardzo starego człowieka: „Staremu każdy dzień jest darowany”. Czasem to samo można słyszeć od człowieka, który w jakiś sposób przeszedł śmierć i wrócił do życia – jeśli nawet nie usłyszeć, to wyczytać w jego oczach. Jaka szkoda, że dopiero wtedy, że nie wcześniej: że nie całe życie było tak przyjmowane – że dopiero u schyłku życia przyszło to zrozumienie. Bo przecież każdy dzień – nie tylko słoneczny, radosny, pełen powodzenia i ludzi, ale również deszczowy, mglisty, samotny, przesycony trudem i cierpieniem – jest darem Bożym dla ciebie.

Nawet w ciemności możesz zobaczyć światło. Nawet na pochmurnym niebie możesz ujrzeć gwiazdę. Nawet w koszu ze śmieciami możesz znaleźć skarb. Nawet na śniegu możesz spotkać różę.

Nawet gdy przyłożysz ucho do głazu, możesz słyszeć bicie serca. Jeżeli zechcesz. Jeżeli zechcesz zapanować nad swoimi uprzedzeniami, oporami, potrafisz w każdym człowieku znaleźć wartość i na niej budować twój ludzki stosunek do niego; i wtedy zobaczysz cud: ten pogardzany, spychany, lekceważony, wyśmiewany, a co najwyżej tolerowany, ten śmieszny czy prostacki, naiwny czy gruboskórny, nieinteligentny czy tępy – pod twoim wzrokiem zacznie rozwijać się jak kwiat. Uwierzy, że jest jeszcze coś wart, że warto żyć i podejmować wysiłek, aby więcej z siebie dać. A gdy nauczysz się tak postępować, może i w sobie odkryjesz światło, skarb, serce. A to jest ważne, zwłaszcza gdy przyjdą na ciebie chwile zwątpienia. Ta świadomość, że w tobie jest odprysk złota, blask światła, pozwoli ci żyć dalej.

Przychodzi czasem na ciebie noc, kiedy nic nie widzisz. Czujesz, że każdy twój krok, każdy twój ruch może spowodować katastrofę. Przychodzi na ciebie mgła, kiedy każda droga wydaje ci się błędna. Twój głos zawisa w pustce, nie dociera do nikogo. Ludzie nie potrafią pojąć twoich trudności i ty nie jesteś w stanie zrozumieć ich odpowiedzi. Przychodzi czasem na ciebie chwila, że chciałbyś, aby cię ktoś wziął za rękę i wskazał drogę, i powiedział, co masz robić. W takim okresie największą pomoc da ci modlitwa. A przez Boga z powrotem trafisz do ludzi.

Żebyś teraz nie żałował. Żebyś nie mówił: człowiek się naharował, nie dojadł, nie dospał, siedział dzień i noc, zdrowie nadwerężył, ludziom się naraził, a teraz co ma z tego? Żebyś nie żałował. To były najpiękniejsze dni twojego życia, kiedy zdobyłeś się na bezinteresowne zaangażowanie w ludzkie sprawy. To było prawie dotknięcie Boga samego. Nie psuj tego. Nie przeliczaj teraz skrupulatnie twojego poświęcenia, twojej odwagi na pieniądze. Nie narzekaj, że nie zarobiłeś na tym tyle, ile teraz uważasz, że powinieneś zarobić. Zachowaj ten twój czas jak najbardziej cenny skarb. Nie będziesz kiedyś musiał stanąć przed Bogiem z próżnymi rękami.

Mieć nadzieję. Że będzie lepiej, że będzie inaczej, bo dłużej tak być nie może. Że wreszcie zapanuje sprawiedliwość, uczciwość, prawo. Mieć nadzieję. Że będzie ci lepiej. Że załatwisz, że otrzymasz, dostaniesz to, o co się starasz, co chcesz, co ci się należy, na co czekasz, o co się dobijasz, upominasz, prosisz, żądasz. Mieć nadzieję. Że wrócisz do sił, do kondycji, do zdrowia, do swojej młodości, do swojej sprawności fizycznej i intelektualnej i będziesz silny, sprawny i stać cię będzie na wszystko tak, jak dawniej i jak nigdy dotąd. Mieć nadzieję. Nawet wtedy, kiedy nie ma żadnych szans. Nawet wtedy, kiedy upływa dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem i nic się nie zmienia, wszystko jest tak, jak było, a nawet jest coraz gorzej. Sterczy ściana twarda, nieugięta, bez rysy, bez cienia, bez perspektyw. Mieć nadzieję. W nocy – że doczekasz dnia. W ciemności – że przyjdzie światło. We mgle – że słońce się przedrze. W zimie – że przyjdzie ciepło. Mieć nadzieję. Bo bez nadziei żyć się nie da. Bo beznadziejnie żyć się nie da. Bo beznadziejne życie jest żadnym życiem. Bo gdy nie będziesz miał nadziei, przestaniesz żyć.

I ty bywasz na górze przemienienia. I w twoim życiu tak się zdarza, że jesteś podniesiony do siódmego nieba, zdaje ci się, że nie po ziemi, a po chmurach stąpasz, jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, niczego ci już nie potrzeba, chciałbyś tak trwać do końca życia, promieniejesz szczęściem, światłem i nasycasz nim ludzi wokół siebie. Ale przebywanie na górze przemienienia trwa krótko, po czym trzeba zejść w życie codzienne, w cierpienie. A nawet reguła jest taka, że im bardziej jesteś szczęśliwy na swojej górze Tabor, tym więcej będziesz cierpieć za chwilę. Sam się przekonałeś o tym wielokrotnie – to już wiesz. Chciałbym, żebyś uwierzył w co innego. Mówię do ciebie pogrążonego w cierpieniu, w nieszczęściu, tkwiącego w beznadziejnej sytuacji. Uwierz, że i ty wejdziesz na górę przemienienia, i to wcześniej niż ci się zdaje.

Czy myślałeś kiedyś o życiu Jezusa? Na nasz ludzki gust Bóg powinien Mu wymyślić przynajmniej jakiś normalny scenariusz, jeżeli już nie luksusowy. A tu zaraz na początku Jego Matkę Jej mąż Józef posądził o cudzołóstwo. A potem poród odbył się prawie przypadkowo, w drodze, w skrajnie prymitywnych warunkach. Wkrótce ucieczka w daleki, obcy kraj. Powrót po paru latach – do jakiegoś Nazaretu, w pogardzanej krainie zwanej Galileą. Był cieślą. O okresie Jego nauczania wiemy, że czasem uczniowie z głodu łuskali kłosy. A On „nie miał gdzie głowy skłonić”. Prześladowany, przepędzany – jako ten, którego szatan opętał – żył w nieustannym zagrożeniu. Ile było zamachów na Jego życie, tego nie wiadomo. Wiemy o dwóch. Chcieli Go w Nazarecie zrzucić w przepaść i w świątyni jerozolimskiej ukamienować. Nauczał niecałe trzy lata, chociaż należałoby Mu się przynajmniej trzydzieści – przecież Bóg Go zesłał, żeby przekazał prawdę. Mówić o Jego męce i śmierci byłoby nietaktem. Niemniej, jeżeli już miał umrzeć, to czy koniecznie śmiercią najokrutniejszą – On, umiłowany Syn Boży? Przydługi ten wywód, ale po to, abyś zestawił życie Syna Bożego z twoimi pretensjami – ty, który uważasz, że dla ciebie Pan Bóg powinien wymyślić jakieś specjalne, to znaczy wygodne i przyjemne życie.

Mieć zaufanie do ludzi. Chociaż tylekroć daremne. Choć tyle razy ludzie zatrzasnęli ci drzwi przed nosem, tyle razy oszukali, okłamali, zawiedli. Tyle razy nie dotrzymali słowa, nie przyszli, nie zapamiętali, nie zauważyli cię. Mieć wciąż zaufanie do ludzi. Chociaż tylekroć zakwestionowane, choć tyle razy zadawano pytanie: czy są w ogóle coś warci? Czy to nie wyłącznie egoiści, złośliwcy, przewrotni? Mieć wciąż zaufanie do ludzi, choć w miarę jak płyną dni, tygodnie, miesiące i lata, wygasa w tobie chęć do dalszych doświadczeń. Bo coraz bardziej jesteś zrażony, zniechęcony, cofasz się, zamykasz jak ślimak w skorupie, odcinasz się od nich. Nawet od tych najbliższych ludzi w domu, tych ludzi na co dzień. Bo tu pole doświadczenia jest ogromne i – jak twierdzisz – masz podstawy do tego, żeby tysiąc razy się zniechęcić. A przecież trzeba wciąż ufać, bo każdy człowiek, nawet najgorszy, jest dziełem Boga. I w każdym jest coś z Niego – okruch Jego piękna, dobroci, mądrości. Bo nad każdym z nich On pracuje i wciąż jest szansa, że nawet w tych najgorszych coś drgnie, rozświeci się i rozpłomieni.

A gdy zrobisz fałszywy krok, jakieś głupstwo, a gdy popełnisz błąd, grzech, a gdy doprowadzisz do katastrofy, tragedii, to najłatwiej wpaść w rozpacz, opuścić ręce, zrezygnować, wycofać się, stwierdzić, że się nie nadajesz ty albo oni. A tymczasem w zamiarze Bożym wszystko zmierza do celu, abyś zmądrzał i uświęcił się – nawet bez względu na to, co się stało. A więc przeprowadź analizę: zobacz, gdzie ci zabrakło informacji, rozeznania, wyobraźni. Gdzie cię nie było stać na wyrozumiałość, cierpliwość, wspaniałomyślność. Gdzieś się niepotrzebnie uparł, zacietrzewił. I zaczynaj od nowa.

Nie potrafisz odpowiedzieć sobie na pytanie, czego ci najbardziej brakuje. Mądrości? Odwagi? Wrażliwości? Jesteś za bardzo zarozumiały, żeby cię było na to stać. I wcale się do tego nie zmuszaj. Masz inną drogę: przestawaj z Jezusem. To najmądrzejszy Człowiek świata. Najbardziej odważny Człowiek świata. Najbardziej wrażliwy Człowiek świata. I uzupełni ci wszystkie twoje braki – nawet się nie spostrzeżesz kiedy i jak. Nie bój się, nie będzie ci wytykał, narzekał, popychał. Po prostu będzie z tobą.