W szklanej pułapce – reportaż z kliniki in vitro

Joanna Bątkiewicz-Brożek

GN 49/2012 |

publikacja 06.12.2012 00:15

Do transferu potrzebny jest cewnik. Wąskie światło, 0,2 mm. Zarodek ma 0,014 mm. – Jak kropeczka. Wstrzyknę go z pożywką hodowlaną do jamy macicy – pokazuje dr Bączkowski. Przypominamy nasz reportaż z kliniki in vitro.

 Laboratorium Wspomaganego Rozrodu. Na sali zabiegowej pod ścianą stoją dewary z ciekłym azotem. W jednych zamrożone plemniki i komórki jajowe, w drugich zawieszone w czasoprzestrzeni ludzkie istoty. Tędy co chwila ktoś przechodzi.  Jakby nigdy nic... Jakub Szymczuk Laboratorium Wspomaganego Rozrodu. Na sali zabiegowej pod ścianą stoją dewary z ciekłym azotem. W jednych zamrożone plemniki i komórki jajowe, w drugich zawieszone w czasoprzestrzeni ludzkie istoty. Tędy co chwila ktoś przechodzi. Jakby nigdy nic...

Jakby mi ktoś powiedział, że na in vitro wyląduję, oczy bym mu wyłupała – Ewie puszczają nerwy. Głęboki wdech. – Muszę to zrobić, żeby nie pluć sobie w brodę, że czegoś nie zrobiłam. Muszę... Ewa ma 33 lata. Jest przed pierwszym podejściem. Przygotowywana od kilku tygodni. Odsłania brzuch. Ślady nakłuć. – Bolało, jak w zrosty musiałam się wbijać – tłumaczy. Przez miesiąc 50 zastrzyków w brzuch (tzw. stymulacja owulacji analogiem i gonadotropinami). Efektem są komórki jajowe potrzebne do zapłodnienia pozaustrojowego. W normalnym cyklu u kobiety powstaje jedna komórka, uwalnianiu jej towarzyszy często ból w krzyżu. – To było jak bomba. Zwijałam się – mówi Ewa. Ze Zbyszkiem (imiona zmienione) znają się i kochają od 15 lat. Od dwóch są małżeństwem. Ona politolog, on inżynier, rok starszy. – Nie brałam antykoncepcji, byliśmy otwarci na życie. I nic. Zwiedziliśmy pół świata, wybudowaliśmy dom. Ale jest pusty – mówi Ewa. Jej wielkie piwne oczy wilgotnieją od łez. Zdiagnozowano u niej endometriozę (błona śluzowa macicy obrasta np. na jajowodach, jajnikach, co warunkuje niepłodność). Operacyjnie usunięta. Potem przeszła pięć inseminacji (podanie spreparowanego nasienia męża do jamy macicy). Dalej nic. Wreszcie ktoś stwierdził, że ma jajowody do usunięcia.

– W Szczecinie okazało się, że są dobre – uśmiecha się. Zaczęli więc jeździć do kliniki leczenia niepłodności Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie-Policach. 250 km w jedną stronę. Najpierw leczenie, regularne współżycie w 14. dniu owulacji, kiedy jest jajeczkowanie. Pytam Ewę o naprotechnologię. Nic nie wie. Dr Bączkowski: – U tej pary wykonaliśmy badanie męskiego nasienia. Nikt wcześniej tego nie zrobił. I tu był problem, w słabych plemnikach. Zapadła decyzja: in vitro.

Zapłodnienie

Klinika Medycyny Rozrodu i Ginekologii. Oddział leczenia niepłodności. 9 rano. Ewa czeka na punkcję jajników, tzw. pick up. Zabieg potrwa kilka minut, trzeba pobrać komórki jajowe. Pacjentka jest w znieczuleniu ogólnym krótkim. Pod opieką anestezjologa. Lekarz pod kontrolą USG wprowadza przez pochwę około 15-centymetrową igłę na prowadnicy i zasysa komórki jajowe (w naturze komórka żeńska uwalnia się sama i wpada do jajowodu). Razem z płynem pęcherzykowym, i zmieszane tym razem z krwią, komórki embriolog wtłacza do probówek. Te odkłada do tzw. bloku grzejnego. Pani Ania bierze go pod pachę. Pokonujemy schodami jedno piętro. W laboratorium trzeba je wyłowić i przenieść do pożywki. Embriolog robi to w sterylnym pomieszczeniu. Pochylamy się nad stołem laminarnym (ze specjalnym zadaszeniem i filtrem, by nie było tu opadu bakterii) i mikroskopem opatuleni w maski, czepki i lekarskie fartuchy. Mgr Kazienko zanurza w niewielkiej ilości płynu z krwią specjalną pipetę. – Pobraliśmy w czasie punkcji cztery komórki. Patrzymy przez mikroskop. Cztery komóreczki Ewy wyglądają jak krople. Dwie dojrzałe o idealnej wakuoli, z ładną cytoplazmą, trzecia daje małe szanse na zapłodnienie, czwarta żadnych. Embriolog, bierze więc trzy z nich do zapłodnienia pozaustrojowego. – Jeśli otrzymamy trzy zarodki, to dwa będą transferowane do organizmu matki, a jeden zamrożony – wyjaśnia mgr Kazienko. Komórki lądują w inkubatorze na godzinę. W tym czasie Zbyszek musi oddać nasienie. Czeka przed drzwiami na plastikowy kubeczek, taki jak do oddania moczu. W zamkniętym pomieszczeniu: fotel, umywalka, ręczniki papierowe i pisma porno (ponoć zostawiają je tu pacjenci). Po krótkim czasie wychodzi z mlecznobiałym gęstym płynem. Pojemnik trafia w ręce pani Ani, a potem na blok grzejny: – Lepiej oddać ejakulat w klinice niż w domu, bo plemniki nie lubią zimna. Przestają się wtedy ruszać, szanse na zapłodnienie maleją. Trzeba je dowieźć do kliniki do pół godziny, w samochodzie mimo owinięcia, na przykład w szalik, wychładzają się. Nasienie musi być przygotowane do procedury. Zaczyna liczyć się czas. Technologia dyktuje warunki. Mamy 20–30 minut, żeby połączyć spreparowane nasienie z komórką. Nasienie trzeba odwirować, by oddzielić plemniki od tzw. plazmy, oczyścić z bakterii, przepłukać, rozcieńczyć, ogrzewać i poprzez tzw. kapacytację (w naturze dzieje się to samoistnie) pobudzić do ruchu. – Ten pacjent nie miał dobrych parametrów nasienia, wady główek, są problemy morfologiczne – tłumaczy lekarz. Dr Bączkowski wkłada okrągłą przezroczystą szalkę z nasieniem pod mikroskop. – Plemniki, które się poruszają, przemieszczą się po krótkim czasie na przeciwległy brzeg kropli. Możemy dzięki temu ocenić prawidłowość ich budowy i wybrać najlepsze. Zwykle na sto wybieramy jeden prawidłowy morfologicznie i wstrzykujemy do komórki jajowej. Godz. 11.00. W laboratorium zostaje już tylko embriolog. Wystarczy jedno trzaśnięcie drzwiami, mały ruch, by uszkodzić komórki. – Czyli co? – pyta nasz fotoreporter – jeśli wejdę niespodziewanie, to tego małego człowieka rozsadzi? – Silne dragnie może uszkodzić żeńską komórkę jajową w czasie jej nakłucia, a nie zygotę – poprawia mgr Kazienko. – Zygotę? Pani pod mikroskopem człowieka stwarza. – Zygotę. – A człowiek kiedy będzie? – Jak para przyjdzie do mnie z dzieciątkiem – tłumaczy pani Ania. Technolog jest w zaawansowanej ciąży. Elegancka, wyraźny makijaż, upięte blond włosy. Na jej zaokrąglonym brzuchu opinają się guziki fartucha. – Który miesiąc? – pytam. Pani Ania: – Szósty. Udało się naturalnie. Zapada milczenie. Embriolog zasiada przed mikroskopem umieszczonym na marmurowym ciężkim blacie. Rękawiczki, maska na nosie i ustach. Sprowadzi na świat kolejnego człowieka tzw. metodą ICSI (docytoplazmatyczne wstrzyknięcie plemnika do komórki jajowej).

Szalka Petriego, na której wykona zapłodnienie, jest przykryta specjalnym olejem mineralnym. Zabezpieczenie przed pyłkami, bakteriami. Minerały dbają o odpowiednie stężenie tlenu. Pani Ania zagłębia oczy w obiektywie mikroskopu. W prawej ręce trzyma mikromanipulator. Kontroluje ruchy igieł. Dr Bączkowski: – Czas nakłuwania komórki jajowej igłą (igła kosztuje 150–250 zł) z uchwyconym plemnikiem wynosi od 2 do 3 minut. Chwila skupienia. I jest. Tym razem kolejne trzy istnienia. A mama i tata? Gdzie są, kiedy poczyna się ich dziecko? Ewa na oddziale. Zbyszek nie wiadomo. Powołane do życia z ich komórek nowe istnienia trafiają do pożywki do plastikowej szalki i na całą noc do inkubatora. Tu panuje ciemność, temperatura około 38 stopni, stężenie dwutlenku węgla około 6 proc. (w atmosferze jest 0,04, w organizmie 5–6 proc.) – warunki imitujące środowisko macicy kobiety. – Nie jesteśmy w stanie stworzyć identycznych, ale zbliżone – przyznaje dr Bączkowski.

Hodowla

Komórki przez pierwszą dobę kształtują przedjądrza. Po 26 godz. od nakłucia zaczynają się dzielić. Dr Bączkowski: – Tego etapu hodowli nie widzimy, bo nie możemy wyciągać zarodka z inkubatora. Powstaje zygota, przedjądrze męskie i żeńskie połączą się materiałem genetycznym. Drugi dzień „hodowli”. Embriolog otwiera inkubator i wyjmuje szalkę z zarodkami. Wkłada pod mikroskop. Ocenia, jak się rozwijają. Dr Bączkowski: – Tak dwa, trzy razy przez 3 do 5 dni. Obserwujemy położenie jąder komórkowych, symetrię i wielkość. Zarodki opisujemy, nadając im liczby i literki (Z1, Z2 AB 1,2,3, 4 lub np. 4A1, 3B2) w zależności od stadium hodowli, fragmentacji, czyli dzielenia się komórek, itd. Kiedy przestają się dzielić, lub robią to za szybko, nie mają szansy na zagnieżdżenie w jamie macicy, ich transfer nie ma sensu, nie dadzą ciąży. Fotografujemy zarodki gotowe do transferu do jamy macicy, żeby pacjentka widziała, co się dzieje „w kuchni”. Trzeci dzień hodowli. – Do tej pory zarodki były samowystarczalne. Musimy zmienić im podłoża. Jeśli widzimy ryzyko ciąży bliźniaczej, namawiamy do transferu jednego i mrożenia drugiego. Zarodki o słabszej klasie czekają do piątego dnia – tłumaczy dr Bączkowski. – I albo nagle sięrozwiną, wtedy nie mam prawa ich usunąć. Mrożę, choć ze względu na niską klasę szanse na ciążę z nich są małe. Albo widzę zmiany degeneracyjne w cytoplazmie, co oznacza obumarcie zarodka. – Martwy trafi do odpadów szpitalnych – dodaje pani Ania. Jak na te, używając „fachowego” języka, „zarodki o wysokiej klasie” może wpłynąć obserwacja? Każde wyciągnięcie z inkubatora to narażenie na światło, zmiany temperatury. – To minimalne dawki światła – tłumaczy prof. Kurzawa. – Żadne badanie nie pokazuje negatywnych skutków wystawienia zarodka na jego chwilowe działanie. A co z zaburzeniem natury psychicznej (mówi się o psychizmie pierwotnym embrionu, ponoć pamiętamy moment zapłodnienia, odbieramy sygnały od matki)? Prof. Kurzawa: – Ma pani na to jakieś badania? Niby jak to potwierdzić? – Pierwsze 5 dni jest najważniejsze dla embrionów. Tak? – pytam prof. Kurzawę. – Tak, ale dlatego próbujemy stworzyć im optymalne warunki. – Ale nie identyczne. Nie zastąpicie organizmu matki. – Tego nie powiedziałem. Transfer wykonujemy już 3 dnia. Minimalizujemy ryzyko narażenia na czynniki zewnętrzne. Co na to wszystko nasza mama? – Nie myślisz, co się dzieje z waszymi dziećmi? Nie masz dyskomfortu, że powstały i rozwijają się poza tobą? – pytam Ewę. – Są w dobrych rękach lekarzy. Jestem spokojna – odpowiada. – A jeśli część z nich nie przeżyje? – Przeraża mnie to. Jeśli choć jedno będzie miało szanse życia, to super. Zresztą, nie chcę myśleć. W końcu dobrzy ludzie mną kierują.

Mężczyzna i walka

Mąż Ewy, Zbyszek, od początku nie był pomysłem in vitro zachwycony. Jak większość mężczyzn. – Jak kobieta jest przekonana, to faceta przekona – tłumaczy Ewa. Zbyszek nie chce rozmawiać, mijamy się na korytarzu. Wielu mężczyzn nie uczestniczy w tych procedurach, nie są przy transferze. Nie chcą patrzeć, jak obcy mężczyzna, lekarz, stoi przy rozwartych nogach ich żony i podaje zarodek do jamy macicy. Ewa do transferu specjalnie się przygotowuje. Na paznokciach french, makijaż, fryzura. – Trochę się boję, ale to najważniejszy dla mnie moment. Dopiero zacznie się walka – mówi.

Do transferu potrzebny jest cewnik. Plastikowa końcówka jak szpileczka, wąskie światło, około 0,2 mm. Zarodek ma 0,014 mm. – Jak kropeczka. Szyjka macicy ma około 4 cm. Muszę wstrzyknąć go z pożywką hodowlaną do jamy macicy. Cofam. I przenoszę szybko do laboratorium, żeby sprawdzić, czy na pewno przeniosłem zarodek („kropeczka” jest niewidoczna gołym okiem) – pokazuje dr Bączkowski. Szyjka macicy może mieć jednak złą budowę morfologiczną. Jeśli lekarz napotka opór, zakręt, wtedy transfer wykona pod kontrolą USG. Ale plastikowy cewnik może się zagiąć, wtedy po wszystkim. – Mieliśmy sytuację mrożenia zarodka, bo nie udał się transfer z tego powodu. Raz w znieczuleniu ogólnym podawaliśmy zarodki. Mięśnie pacjentki były zwiotczałe, nie stawiały oporu. Transfer u Ewy udaje się. Pani Ania: – Pacjentka zostaje do 15 min. w pozycji leżącej. Bardziej dla psychiki, bo kobiety boją się, że jak wstaną, to im zarodek wypadnie. Test ciążowy po 14 dniach.

Zamrożeni

– Mnie to nie przeraża, że nasz zarodek będzie zamrożony. Bo jak się nie uda teraz, to za drugim razem tych zastrzyków nie będę musiała przynajmniej brać – tłumaczy mi Ewa, widząc rosnące przerażenie w moich oczach. Za naszymi plecami, pod ścianą, stoi 6 dewarów z ciekłym azotem. Zamrożone plemniki, komórki jajowe i wreszcie zarodki. Dzieci. W butli na podłodze. Ciągle ktoś tu przechodzi obok. – Nie przeraża cię ten widok? – pytam. Ewa: – To moja nadzieja. Otwieramy z embriologiem dewary. Ze środka wydobywa się para. – Minus 196 stopni, poparzy się pani! – ostrzega mnie. W pojemnikach na kilku poziomach plastikowe gobletki. W każdej kolorowe słomki. Nazwisko, data, ilość zarodków. Im więcej widzę, tym bardziej mam wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. – Trzymacie tu tak na podłodze pomrożone dzieci? – nie wytrzymuję. – Pani znowu ideologizuje – uśmiecha się doktor. – U nas są ścisłe reguły – szybko wyjaśnia. Pacjentka podpisuje oświadczenie, że nadliczbowe zarodki przeznacza do kriokonserwacji (mrożenia). – Nie mogę wyrzucić zarodka, który daje potencjał życia – podkreśla po raz kolejny lekarz. – Niestety, w wielu krajach robi się to nagminnie, albo prowadzi się badania na tych zarodkach. To jest za duża swoboda i może się wymknąć spod kontroli. W Polsce nie ma ustawy. Ludzkie embriony można przechowywać w nieskończoność. Wolna amerykanka. – Jeśli rodzice milczą, dzwonimy, namawiamy do transferów. Jak nie chcą, proponujemy adopcję embrionów – wyjaśnia dr Bączkowski. Ale w klinice w Policach nadal przechowywanych jest… 80 zamrożonych istnień. Niektóre od 2001 r.! Wolałabym nie słuchać, jak zostały zamrożone. Są dwa sposoby. Tzw. slow freezing (powolne mrożenie) i tzw. witryfikacja, gwałtowne mrożenie. Nie powstają kryształki, jest mniejsze ryzyko uszkodzeń. Wymienia się część wody zarodka, umieszczając go w odżywce. Działa tu zasada dyfuzji. – Woda ucieka, do zarodka wnika krioprotektant, substancja chroniąca przed tworzeniem kryształków wody. – Czyli zmieniamy strukturę człowieka? – pytam. – Znowu ideologia – uśmiecha się dr Bączkowski. – A nie mamy do czynienia od początku z człowiekiem? Pan nie był zarodkiem? – Zarodek ma pluripotencjalność, czyli z jego komórek rozwiną się inne, które dadzą włosy, skórę, serce, mózg, kości. – A jednak. I nie ma momentu przełomowego, od kiedy możemy powiedzieć: teraz to człowiek, przedtem nie… Dr Bączkowski: – To punkt, w którym się różnimy. Dla mnie przełom to 3. tydzień od zapłodnienia, kiedy pojawia się cewa nerwowa. Wtedy mogę powiedzieć pacjentce: tu jest pani dziecko. Nie tylko wynik z krwi. – W laboratorium przy zapłodnieniu działają emocje. Nie jestem pozbawiona uczuć. Ale in vitro traktuję jako procedurę medyczną – mówi Ania, embriolog. W ciągu miesiąca wykonuje kilka zapłodnień.

Twierdzi, że nie myśli o tym, czy to człowiek. – To jest stadium rozwojowe. Zygota. Ona nie zawsze da ciążę i umożliwi rozwój płodu. Idziemy dalej. Lekarze otwarcie słuchają pytań. Co z duszą? Nie wiemy, kiedy następuje animacja. A jeśli w chwili zapłodnienia? Dr Bączkowski: – To mogłoby zmienić moje podejście. Musiałby mi ktoś to przekonująco wytłumaczyć, dowieść. Zastanowiłbym się, czy mogę dwa zarodki powołać do życia. – Ja bym się zastanawiała, czy w ogóle mogę, doktorze.

Ryzyko

– In vitro to jedna z procedur medycznych, jak zabieg, operacja – tłumaczy prof. Rafał Kurzawa. Ryzykowna jest już stymulacja hormonalna kobiety. Może zakończyć się teoretycznie zespołem hiperstymulacji, doprowadzić do śmierci pacjentki. Prof. Kurzawa: – Uczulam, by stymulować łagodnie, by indukować nie więcej niż 5–6 jajeczek. Kiedyś potrzebowaliśmy więcej. Mówi się, że na poród jednego poczętego metodą in vitro (IVF) dziecka przypada 6–8 zniszczonych zarodków. Prof. Kurzawa: – W naturze 50–80 proc. zarodków obumiera naturalnie w okresie niejawnym klinicznie, tj. przed możliwością wykazania ciąży w teście ciążowym do około czwartego tygodnia ciąży. Po tym czasie poronienia spontaniczne dotyczą jeszcze 25 proc. ciąż. Dlatego w IVF, aby uzyskać wysokie szanse na poród, potrzebnych jest 6 komórek jajowych, więc można powiedzieć, że do 80 proc. zarodków w IVF, jak w naturze, nie daje ciąży. Jak bumerang ten sam argument: „w naturze też...”. Ale kto w laboratorium doprowadza do śmierci? Natura? Szczecińską klinikę in vitro odwiedzamy dzień po tym, jak w kościołach czytano list abp. Andrzeja Dzięgi o in vitro. Dr Bączkowski listu wysłuchał w czasie niedzielnej Mszy św. Z całą rodziną. – Są dwa wyjścia. Albo moje dzieci zrażą się do Kościoła, albo będą się pytały, czy ja robię coś złego – mówi szczerze. Słowa metropolity szczecińskiego wywołały burzę. W klinice Vitrolive toczymy pełną emocji dyskusję. Czemu Kościół nas odrzuca? Mamy przestać chodzić do Kościoła? – słyszę. Czytam w odpowiedzi ostatnie zdania listu abp. Dzięgi: „Nie występuję przeciwko Wam, rodzice, którzy tęsknicie za dziećmi. (…) To jest prawda także dla niewierzących. Nikomu bowiem nie wolno bawić się ludzkim życiem”. Tyle. – Obrażam się, kiedy ktoś mi mówi, że bawię się w Stwórcę – mówi dr Bączkowski. – Stwórca jest jeden. Ja tylko jestem narzędziem, by dać ludziom szczęście. Spoglądamy na butle z zamrożonymi zarodkami ludzkimi. – Nie mogę przez to i przez was spać – kończę. – Spodziewałem się – przerywa prof. Kurzawa. Dr Bączkowski: – A my nie możemy teraz spać przez was…

Na następnej stronie przeczytasz wstęp autorki do powyższego artykułu (Kropeczka) oraz komentarz ks. Tomasza Jaklewicza (Równia pochyła)

wstęp autorki do powyższego artykułu "W szklanej pułapce..." (Kropeczka) oraz komentarz ks. Tomasza Jaklewicza (Równia pochyła)

Kropeczka [Joanna Bątkiewicz-Brożek]

Kropeczka mniejsza od płatka śniegu. Tak wygląda człowiek cztery doby po poczęciu. W powiększeniu, pod mikroskopem, cud dzielących się komórek. Dostałam ten cud do ręki. W plastikowej okrągłej szalce – wyjęto go na kilka sekund z inkubatora, gdzie, jak sądzę, miał czekać na transfer do organizmu matki. Obumierał.

W hodowli wykazuje słabe cechy – usłyszałam. Ciarki przeszły mi po plecach. W hodowli? Następnego dnia, już martwy, trafił do „utylizacji”. Ale tego samego dnia pani Ania Kazienko, embriolog, sprowadziła na ziemię kolejnego człowieka (zygotę – poprawiała mnie z uporem). Pod mikroskopem połączyła pobrane od matki i ojca komórki. Nowe istnienia trafiły do tego samego inkubatora. Kiedy piszę ten tekst, są już w organizmie matki. I mimo okoliczności poczęcia mam nadzieję, że będą się szczęśliwie rozwijać. Jedno trafiło do ciekłego azotu, gwałtownie zanurzone w temperaturze minus 196 stopni. Myślę ciągle o umierającej „kropeczce”. – Natura też by ją odrzuciła – tłumaczył mi lekarz. – Natura może – odpowiedziałam – ale pan nie ma prawa. Razem z fotoreporterem „Gościa” trzy dni spędziliśmy w klinice Medycyny Rozrodu i Ginekologii Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie oraz w klinice Vitrolive, obserwując drogę in vitro od początku do końca niemal.

Byliśmy przy zabiegach, pobieraniu komórek jajowych, preparatyce nasienia, zaglądaliśmy do dewarów z poddanymi kriokonserwacji ludzkimi zarodkami. Nie radziłam sobie z myślą, że są w nich zamrożone dzieci. Przechodziliśmy obok nich codziennie. Cały czas miałam poczucie, że wdzieram się w tajemnicę. Chciałam krzyczeć: czy laboratorium to miejsce do sprowadzania życia na ziemię? W warunkach odartych z intymności. Czy poczęcie to technologia? Czy istota ludzka może być poddana „hodowli w inkubatorze”? Do czego nas to sprowadza? Prof. Rafał Kurzawa, kierownik kliniki, przewodniczący Sekcji Płodności i Niepłodności Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego, i dr Tomasz Bączkowski rozmawiali z nami szczerze. Nie doszukałam się w nich ani cynizmu, ani złych intencji. Cierpliwie tłumaczyli krok po kroku całą procedurę. Wierzą w naukę, słuszność swojej pracy, że leczą, pomagają. Mieli odwagę mówić o zagrożeniach in vitro. Dziękuję im za otwartość.

Te spotkania wiele dały mi do myślenia, ale nasze drogi nie spotkały się. Rozmawiałam też z pacjentkami. Płakały. „Ma pani dwie córki – słyszałam – i nie rozumie, kiedy ktoś nie ma?”. Może… Mama czekała na mnie prawie 10 lat. Kiedy lekarze przekreślili wszystko, coś w niej pękło. Pojechała z tatą do Częstochowy. Pojawiłam się po 2 tygodniach. „Ja też się modliłam, 8 lat! Krzyczałam do Boga i nic!” – usłyszałam od jednej z pacjentek Vitrolive. Ta kobieta ma dziś trzyletnią córeczkę. Z in vitro. I co? To, że tu prym wiodą silne emocje, tu nie ma pola do dyskusji. Mimo że efektem in vitro jest nowe życie, nadal jestem całym sercem przeciw tej metodzie. Bo jak bumerang wracają pytania: kim jest człowiek i czy możemy produkować go w laboratorium? Czy możemy, mrożąc, zawieszać dzieci w czasoprzestrzeni? Kto nam daje takie prawo? Nauka?


Równia pochyła [ks. Tomasz Jaklewicz]

Powodem powstania tego reportażu jest szukanie prawdy. Dyskusja o in vitro trwa. Postanowiliśmy zobaczyć z bliska, o czym właściwie rozmawiamy. I taki jest cel tego materiału – pokazać rzeczywistość w całej jej złożoności, nie negując w żaden sposób stanowiska Kościoła w tej kwestii. Przypomnijmy podstawowe argumenty wskazujące, na czym polega zło in vitro. Po pierwsze, ludzkie istoty przychodzą tutaj na świat poza aktem fizycznej miłości męża i żony. Nowe, ludzkie życie powstaje w laboratorium, dzięki działaniu techników, a nie kochającej się ludzkiej pary. Kościół uważa, że tego typu panowanie nad ludzkim życiem idzie za daleko, narusza godność ludzkiej osoby i ludzkiej miłości. Piękne i słuszne pragnienie posiadania dziecka nie może usprawiedliwiać jego „produkowania” w szkle. Drugi argument dotyczy nadliczbowych ludzkich embrionów. Janusz Korczak uczył, by w dziecku widzieć od początku nie dziecko, ale człowieka. W każdym ludzkim embrionie rozwija się życie, ludzkie życie. Należy mu się więc szacunek taki sam jak życiu każdej ludzkiej istoty. Tej zasady nie da się pogodzić z tym, co dzieje się w klinikach in vitro. Tylko część powołanych przez techników do życia ludzkich istnień ma szansę na dalszy rozwój w łonie matki i narodziny. Część ludzkich zarodków obumiera samoistnie, część trafia do butli z ciekłym azotem. Człowiek w laboratorium staje się więc panem cudzego życia. Silny decyduje o losie bezbronnego. Argument, że w naturze słabsze zarodki też umierają, jest fałszywy. W metodzie in vitro zakłada się, że z kliku istnień ludzkich ocaleje jedno, reszta od początku jest skazana na śmierć lub zamrożenie. To jest moralne zło. Ludzkie zarodki nie mogą być traktowane jako materiał biologiczny. Do dobrego celu, jakim jest nowe życie, nie wolno dążyć niegodziwymi drogami. To fundamentalna zasada etyczna. Oczywiście nie jest łatwo uznać tę zasadę, odnieść ją do siebie, co pokazuje przedstawiony reportaż. Ludzie desperacko pragnący potomstwa są gotowi zrobić wszystko, co możliwe. Wolą nie zadawać pewnych pytań, ufają medycynie. Ale medycyna nie stoi ponad etyką. Nie wszystkie procedury są etycznie dopuszczalne. Szanujemy dobre, szlachetne intencje ludzi decydujących się na in vitro. Ale intencje nie zmieniają obiektywnej rzeczywistości. Jeśli godzimy się, że ludzi można hodować w probówkach, trzeba pytać, co będzie dalej. Zaczyna się równia pochyła – nie wiadomo, do czego może doprowadzić. Wszystkich skutków in vitro w tej chwili jeszcze nie widać. Reportaż pokazuje, jak skomplikowanym i delikatnym problemem jest in vitro. Stoją za nim zawsze ludzkie dylematy i dramaty. Kościół musi nie tylko przypominać o zasadach, ale także próbować zbliżać się do ludzi, dawać im nadzieję, przekonywać, że to, co mogą odbierać jako nieludzką zasadę, chroni człowieka od większych nieszczęść.
 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

TAGI: