Kropeczka...

Joanna Bątkiewicz-Brożek

GN 49/2012 |

Kropeczka mniejsza od płatka śniegu. Tak wygląda człowiek cztery doby po poczęciu. W powiększeniu, pod mikroskopem, cud dzielących się komórek. Dostałam ten cud do ręki. W plastikowej okrągłej szalce – wyjęto go na kilka sekund z inkubatora, gdzie, jak sądzę, miał czekać na transfer do organizmu matki. Obumierał.

Kropeczka...

W hodowli wykazuje słabe cechy – usłyszałam. Ciarki przeszły mi po plecach. W hodowli? Następnego dnia, już martwy, trafił do „utylizacji”. Ale tego samego dnia pani Ania Kazienko, embriolog, sprowadziła na ziemię kolejnego człowieka (zygotę – poprawiała mnie z uporem). Pod mikroskopem połączyła pobrane od matki i ojca komórki. Nowe istnienia trafiły do tego samego inkubatora. Kiedy piszę ten tekst, są już w organizmie matki. I mimo okoliczności poczęcia mam nadzieję, że będą się szczęśliwie rozwijać. Jedno trafiło do ciekłego azotu, gwałtownie zanurzone w temperaturze minus 196 stopni. Myślę ciągle o umierającej „kropeczce”. – Natura też by ją odrzuciła – tłumaczył mi lekarz. – Natura może – odpowiedziałam – ale pan nie ma prawa. Razem z fotoreporterem „Gościa” trzy dni spędziliśmy w klinice Medycyny Rozrodu i Ginekologii Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie oraz w klinice Vitrolive, obserwując drogę in vitro od początku do końca niemal.

Byliśmy przy zabiegach, pobieraniu komórek jajowych, preparatyce nasienia, zaglądaliśmy do dewarów z poddanymi kriokonserwacji ludzkimi zarodkami. Nie radziłam sobie z myślą, że są w nich zamrożone dzieci. Przechodziliśmy obok nich codziennie. Cały czas miałam poczucie, że wdzieram się w tajemnicę. Chciałam krzyczeć: czy laboratorium to miejsce do sprowadzania życia na ziemię? W warunkach odartych z intymności. Czy poczęcie to technologia? Czy istota ludzka może być poddana „hodowli w inkubatorze”? Do czego nas to sprowadza? Prof. Rafał Kurzawa, kierownik kliniki, przewodniczący Sekcji Płodności i Niepłodności Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego, i dr Tomasz Bączkowski rozmawiali z nami szczerze. Nie doszukałam się w nich ani cynizmu, ani złych intencji. Cierpliwie tłumaczyli krok po kroku całą procedurę. Wierzą w naukę, słuszność swojej pracy, że leczą, pomagają. Mieli odwagę mówić o zagrożeniach in vitro. Dziękuję im za otwartość.

Te spotkania wiele dały mi do myślenia, ale nasze drogi nie spotkały się. Rozmawiałam też z pacjentkami. Płakały. „Ma pani dwie córki – słyszałam – i nie rozumie, kiedy ktoś nie ma?”. Może… Mama czekała na mnie prawie 10 lat. Kiedy lekarze przekreślili wszystko, coś w niej pękło. Pojechała z tatą do Częstochowy. Pojawiłam się po 2 tygodniach. „Ja też się modliłam, 8 lat! Krzyczałam do Boga i nic!” – usłyszałam od jednej z pacjentek Vitrolive. Ta kobieta ma dziś trzyletnią córeczkę. Z in vitro. I co? To, że tu prym wiodą silne emocje, tu nie ma pola do dyskusji. Mimo że efektem in vitro jest nowe życie, nadal jestem całym sercem przeciw tej metodzie. Bo jak bumerang wracają pytania: kim jest człowiek i czy możemy produkować go w laboratorium? Czy możemy, mrożąc, zawieszać dzieci w czasoprzestrzeni? Kto nam daje takie prawo? Nauka?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.