Dziecinada

Marcin Jakimowicz

Zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi. Objawiłeś je niemowlętom.

Dziecinada

Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom.

Prostaczek to niezbyt szczęśliwe sformułowanie. Greckie „nepios” znaczy tyle, co „niemowlęcy, dziecięcy, małoletni, niedojrzały, dziecinny, prostoduszny”.

Z dnia na dzień jestem o tym coraz głębiej przekonany. To był najważniejszy wywiad,  jaki dotąd zrobiłem. Sześć lat temu zapukałem do krakowskich dominikanów. Rozmawiałem z ojcem Joachimem Badenim. Odtąd zawsze, gdy słyszę dzisiejsze czytanie, przez oczami staje mi twarz tego sędziwego mnicha, arystokraty pełnego dziecięcej ufności. Oto fragment rozmowy sprzed lat – znakomity komentarz do dzisiejszej liturgii.

Marudzi Ojciec czasem?

Tak, tak, czasem narzekam

Na co?

Na jedzenie najczęściej. Bo ja słabo widzę, słabo słyszę, ale smak mam wysubtelniony. A nasze obiady to jednak zwykła stołówka. Często narzekam na smak potraw. To znaczy właściwie na brak smaku. No, ale jakieś umartwienie być musi…

A na Pana Boga Ojciec narzeka?

Nigdy. „Nazwałem was przyjaciółmi” – tak powiedział Syn Boży! Problem jest tylko jeden: czy się tym przejmiemy, czy uwierzmy w to? Widzę, że nie bardzo nam to wychodzi. A u dzieci się to zdarza… Trzy dni temu pytam się znajomego: „Dlaczego chcesz być księdzem?” „Bo chciałbym się dużo modlić”. „Ale ksiądz nie ma żony, nie ma domku” – mówię. „Ale Pan Jezus ma wszystko!” – odpowiada. Niech Pan zgadnie, ile mój przyjaciel ma lat?

Sześć?

Cztery! Albo inny przykład. Bolał mnie palec u nogi, proszę o modlitwę małego przyjaciela, a on mówi: Nie będę się modlił za palec. Trzeba się pomodlić za całego ojca Joachima!

Skąd u Ojca tyle młodzieńczej radości?

Sam się na tym zastanawiam i dochodzę do wniosku, że to dwa żywioły: Duch Święty, którego obecności realnie doświadczyłem i trzydzieści lat przebywania z młodzieżą. A oni często mi mówili: „To jest moja koleżanka. Jest już stara, bo ma dwadzieścia pięć lat”. Takie hasła odmładzają… By być młodym, trzeba mieć stały kontakt z żywym Bogiem. Wtedy wszystko dokoła ożyje. To jest niemożliwe, żeby kontakt z żywym Bogiem nie ożywiał…

Ludzie boją się mówić wszystko Panu Bogu. Składają ręce, mówią formułki pacierza, ale nie chcą powiedzieć, co tak naprawdę o Nim myślą, bo – jak sądzą – Pan Bóg się na nich obrazi…

I dochodzi do paradoksu. Wyobraźmy sobie, że przychodzi Pan do swego rodzonego ojca. Dzwoni Pan do drzwi i mówi do taty: „Szanowny panie, czy mógłbym wejść?” a potem „Czy mógłby szanowny pan załatwić mi żonę?” Ojciec zbaranieje i powie: „Co ci się stało? Upiłeś się, nie daj Boże? Mówisz do mnie formułkami? Opamiętaj się!”. Formułkami mówi ten, kto nie ma świadomości synostwa…

Formułki są przecież potrzebne.

Jasne, szczególnie „Ojcze nasz”. Są potrzebne, ale nie są istotne. Liczy się serce, synostwo. Dlatego podoba mi się szalenie ostatni dar Ducha Świętego: pobożność. Jest ona spojrzeniem syna – nie sługi. Pobożność karze kapłanowi stawiać ostrożnie i delikatnie kielich na ołtarzu (to krew Syna Bożego, jego starszego brata), delikatnie kłaść hostię na patenie…

A dzieci maja dar pobożności? Szaleją przecież w kościele…

Ale one mają niesamowity zmysł. W czasie wojny byłem w Casablance. Wszedłem do kościoła, Najświętszy Sakrament wyniesiono właśnie do ciemnicy. Wbiegły dzieci, spojrzały na ołtarz i powiedziały: „Ooo, nie ma nikogo!”. Nie ma nikogo! Dzieci biegając odczuwają obecność ciała Bożego, a starsi nawet klęcząc tego nie dostrzegają.

Brak nam prostoty?

Tak. Dziecko jest proste. Może gonić po kościele, ale cały czas patrzy na tatusia. „Ojciec jest w ławce, patrzy na mnie. To dobrze”. Mamy taką świadomość? Że tata jest blisko, patrzy? Dostrzegamy Boga w komunii? Tam przychodzi w najbardziej intymny sposób. Ale to trzeba nie tylko „połknąć”, ale trwać! Podobno święty Filip Neri, widząc jak ktoś od razu po przyjęciu komunii świętej wychodził z kościoła, wysyłał za nim dwóch ministrantów ze świecami. Bo w nim była Obecność Boża! Nie wystarczy połknąć, trzeba trwać! Za nami też powinno wysyłać się ministrantów ze świecami.

Dzieci ufają, dorośli są często nieufni. Moja znajoma usłyszała ostatnio na Mszy słowo „oskarżyciel” i momentalnie skojarzyła je z Panem Bogiem! Gdy sobie to uświadomiła, rozpłakała się. Dlaczego nosimy w sobie tak fałszywy obraz Pana Boga?

A może to wina kaznodziei? To prawdopodobne. Ale najczęściej takie obrazy biorą się dzieciństwa: rodzice straszą bardzo często dzieci Panem Bogiem. I nosimy potem w sobie zakodowany lęk dziecka. Wykrzywia on całe synostwo Boże i całe nasze życie.

A bojaźń Boża?

To coś innego: boję się, by nie sprawić przykrości przyjacielowi. Nie chcę urazić tego, którego kocham. Pamiętajmy, że miłość znosi lęk. Im większa miłość, tym mniej lęku.

A czego się Ojciec w życiu najbardziej bał?

Mamy i Pana Boga.

Czy Ojcu jako arystokracie ciężko było przyjąć, że Pan Jezus urodził się w stajni?

Nie. Nie miałem z tym nigdy problemów: szkoda mi było zawsze tylko św. Józefa. Chodził biedak od domu do domu, pukał do gospody: nie ma miejsca, pukał tu i tam: nie ma miejsca. A przecież odpowiadał za rodzinę. Wreszcie znalazł jakąś stajnię. Dla niego było to wielkie upokorzenie… Ale wytrwał.

No tak, wytrwał. To najtrudniejsze. Często po całym dniu jestem strasznie zmęczony i nie mam chęci i siły „na wytrwanie”. Jak mam się wtedy modlić? Może wystarczy kilka zdań?

Ależ nie musi pan nawet niczego mówić! Wystarczy pobyć sobie z Bogiem. Niech pan pójdzie do swego rodzonego taty, usiądzie na tapczanie i trochę posiedzi. To wystarczy. Dzieci przybiegają do matki, siadają jej na kolanach, przytulają się…

I machają sobie nogami.

Tak jest! To dopiero modlitwa!