Mistrz dialogu

ks. Włodzimierz Lewandowski

Inspirował go święty Jan Bosco i Janusz Korczak. Dla swoich podopiecznych był kapelanem, nie kapralem.

Mistrz dialogu

Od pewnego czasu chodzi za mną pomysł na kącik, gdzie będę zamieszczał własny, subiektywny przegląd informacji. Wydobytych z głębin serwisów internetowych, z ostatnich stron gazet, zepchniętych na margines, prawie nie zauważonych. Co wcale nie znaczy mało ważnych. Bo jedyne, co sprawia, że nie pojawiają się na pierwszych stronach, to brak związku z bieżącą dyskusją, bardziej przypominającą walkę stronnictw aniżeli merytoryczny spór o wartości i zasady, gdzie te ostatnie są jedynie pretekstem, by prawym sierpowym powalić oponenta.

W ostatnich dniach do takich nie zauważonych należała informacja o śmierci księdza profesora Janusza Tarnowskiego. Dla mojego pokolenia był jednym z autorytetów. Pochłanialiśmy jego książki, próbując uprzednio wydobyć je niemalże spod ziemi. Co sprawiało, że tak chętnie po nie sięgaliśmy? Odpowiedź na to pytanie znajduje się w jednej z nich. „Usiłowałem urzeczywistniać w moich kontaktach z młodymi cztery kategorie pedagogiczne: 1) autentyczność; 2) dialog; 3)spotkanie z Bogiem; 4) zaangażowanie chrześcijańskie. Wzięte one zostały z dwu nurtów filozoficznych: personalizmu i egzystencjalizmu, oczywiście obu w ujęciu chrześcijańskim.”

Świadectwem tej autentyczności i dialogu są zapisy spotkań z młodymi. Jak wielka musiała być siła oddziaływania księdza profesora może świadczyć jedna z tych licznych relacji. Zaplanowany temat brzmiał, jak na nastolatków, dość abstrakcyjnie: Duch Święty w łonie Trójcy Przenajświętszej. Ciekawe, że zaproponowali go sami członkowie grupy. Ale jeszcze ciekawsze jest to, że jeden z nich, przez nikogo nie proszony, z własnej inicjatywy, przyniósł wypisane na dużym kartonie wszystkie, mówiące o Trzeciej Osobie Boskiej, teksty Nowego Testamentu.

Informując o śmierci księdza profesora Jan Turnau napisał w Gazecie Wyborczej, że inspirował go święty Jan Bosco i Janusz Korczak. Że dla swoich podopiecznych był kapelanem, nie kapralem. Tak się złożyło, że tego samego dnia znalazłem w Przewodniku Katolickim archiwalne relacje z Soboru Watykańskiego II. Podtytuł jednej z nich brzmiał: „Wspólnota, nie poddani”. Możemy zatem zaryzykować stwierdzenie, że poszukiwania księdza profesora wpisywały się w ten wspaniały nurt odkrywania i pogłębiania samoświadomości Kościoła, zrzucającego z siebie feudalną skorupę (Stefan Świeżawski pisał o powrocie do ery przedkonstantyńskiej) i na nowo odkrywającego wymiar wspólnoty, Ciała Chrystusa, owczarni i roli uprawnej. Bo takie przecież były główne idee konstytucji Lumen gentium.

Odkrywanie wspólnoty było możliwe również dlatego, że grupy, z jakimi się spotykał nigdy nie przekraczały piętnastu osób. To ważna uwaga w czasie, gdy sale lekcyjne są przepełnione, przebywający w nich uczniowie coraz bardziej anonimowi, a narastająca agresja jest nie tyle oznaką zepsucia, czy jak niektórzy twierdzą zdziczenia, ale wołaniem o zauważenie i połączenie dydaktyki z budowaniem relacji. Bo nie ma wspólnoty bez relacji.

Spotkania z młodymi odbywały się, jak sam wyznał z konieczności, w jego domu. Z konieczności, bo w domu sióstr, gdzie mieszkał, nie było salki katechetycznej.  Tym samym wpisywały się w nurt dialogu, zapisanego w Ewangelii według świętego Jana. „Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: czego szukacie? Oni powiedzieli do Niego: Rabbi! – to znaczy: Nauczycielu – gdzie mieszkasz? Odpowiedział im: chodźcie, a zobaczycie. Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego. Było to około godziny dziesiątej” (J 1,38-39).

O swych przemyśleniach ksiądz profesor mawiał z pokorą, że są jedynie propozycją prekatechezy egzystencjalnej. Propozycją, dodajmy, która nie straciła nic ze swej aktualności. Przeciwnie, w dobie pytań o skuteczności samej katechezy, na aktualności jeszcze zyskała.