Relikwia z piekła

Aleksandra Polewska: Broń która zmienia świat

www.rafael.pl/ |

publikacja 24.10.2012 07:00

Jak pożyczony, porwany różaniec odwiódł pewnego nastolatka od samobójstwa, a następnie zamienił się w relikwię.

Relikwia z piekła Wydawnictwo Rafael Aleksandra Polewska: Broń, która zmienia świat.

Wilhelm, więzień KL Auschwitz-Birkenau numer 1126, miał 17 lat i pochodził z Chorzowa. Do obozu trafił jako szesnastolatek za działalność konspiracyjną. Przywieziono go wraz z innymi aresztowanymi pierwszym śląskim transportem w lipcu 1940 roku. Chłopak był młody i silny, toteż niemal z miejsca przydzielono mu funkcję sztubowego, którego zadaniem była dbałość o zachowanie czystości w baraku. Któregoś dnia kontrolujący porządek w barakach hitlerowcy, stwierdziwszy, że Wilhelm słabo spisuje się jako stróż czystości, połamali mu żebra. Ból był nie do zniesienia, złamania zrastały się opornie, a głód, wyczerpująca praca i ogólne osłabienie organizmu poskutkowało dodatkowo ciężkim, przewlekłym zapaleniem płuc. Pomimo choroby i wycieńczenia chłopiec zmuszany był do nadludzkiej pracy, jak gdyby był zupełnie zdrowy. Przez jakiś czas znosił to z zaciśniętymi zębami, ale pewnego dnia coś w nim pękło.

Wilhelm poddał się, załamał. Był zbyt silny, by umrzeć, ale zbyt słaby, by żyć. Nie widział cienia szansy na poprawę swojego położenia. Widział jedynie, że sam wygląda jak cień, kiedy jego postać odbijała w którymś z obozowych okien. „Prawdziwy muzułman z ciebie, Żelazny – mówił wtedy sam do siebie ledwie słyszalnym szeptem. Nie, Wilhelm nie był muzułmaninem, był katolikiem. Słowo „muzułman” w obozowym slangu oznaczało więźnia, który był już tak wycieńczony, że strach było na niego patrzeć. Tyle że do widoku muzułmanów w Auschwitz, wbrew pozorom, bardzo szybko można było przywyknąć. Człowiek nie wiedział nawet, kiedy jego towarzysze niedoli stawali się dla niego obrazkiem tak codziennym i oczywistym jak wschód i zachód słońca. Ba, nie zauważał nawet, jak szybko sam w takiego muzułmana się zamieniał! Młodziutki Wilhelm również nie zdołał owej dramatycznej transformacji uniknąć. Gdy zerkał w swe odbicie w szybie, a czasami w kałuży, których po deszczu w Auschwitz nie brakowało, myślał, że jego obozowy numer 1126 pasuje do niego teraz jak ulał. Bo przecież jego własne nazwisko rażąco z nim kontrastowało. Nazwisko Wilhelm Żelazny należało do krzepkiego, energicznego szesnastolatka, który dzielnie konspirował na Górnym Śląsku. Należało do chłopca, którego hitlerowcy wepchnęli do pociągu jadącego do Oświęcimia. Ale nie do muzułmana z numerem 1126.

Druty ci nie uciekną

Przed wojną nauczyciel historii powiedział chłopcu, że jego nazwisko przywodzi mu na myśl średniowiecznego nieustraszonego księcia Akwitanii Wilhelma Żelazne Ramię. Wilhelm był bardzo dumny z tego porównania i wierzył, że w przyszłości sam okaże się kimś równie mężnym i silnym. I tak właśnie czuł się, gdy wstępował do konspiracji. Tak czuł się, gdy w niej działał. Teraz jednak czuł się całkowicie pokonany, upokorzony i bezsilny. Każdego wieczoru zasypiał obolały i skonany, marząc tylko o tym, by następny dzień nigdy nie nadszedł. Każdy kolejny świt w piekle Auschwitz przyprawiał go o najczarniejszą rozpacz. Obóz otoczony był drutem kolczastym pozostającym nieustannie pod wysokim napięciem elektrycznym. Wilhelm nieraz słyszał historię o tym, jak zrozpaczeni więźniowie rzucali się na niego, by odebrać sobie życie, które straciło dla nich sens. Kiedy przywieziono go do obozu, widział w owym drucie jedynie nieznośnie drażliwą, bardzo trudną do pokonania przeszkodę. Teraz zaczął widzieć w nim wybawienie.

„Mam tego dość, pójdę na druty, wiesz?” – zwierzył się w końcu koledze, którego razem z nim skazano na Auschwitz. Przed aresztowaniem mieszkali w tym samym chorzowskim domu. Kolega spojrzał na niego z niepokojem. Od pewnego czasu już podejrzewał, że Wilhelm całkowicie stracił chęci do życia. „Posłuchaj, druty ci nie uciekną, zawsze zdążysz się na nie rzucić – mówił, patrząc mu z troską w podkrążone, zapadnięte oczy. – Zrobisz jak zechcesz, jednak za nim cokolwiek zdecydujesz, zaprowadzę cię do kogoś, a ty z nim porozmawiasz, dobrze?”.

Wilhelm nie chciał. Tym bardziej nie chciał, gdy dowiedział się, że miałby się spotkać z księdzem. Przecież ksiądz na pewno będzie go odwodził od samobójstwa. A on chce się zabić. Po prostu chce. I zrobi to.

Woreczek pod pasiakiem

„Na pewno mi ksiądz powie, że z tych drutów, zaraz jak tylko umrę, demony zabiorą mnie prosto do piekła – mruknął, stojąc obok wychudzonego kapłana w okrągłych okularach. Duchowny miał numer 16670, a to znaczyło, że był w obozie krócej niż Wilhelm. – A mnie jest już wszystko jedno, bo prawdziwe piekło nie może być gorsze od tego tutaj” – dodał. Ksiądz w zabrudzonym pasiaku popatrzył na niego ciepło. „Nie będę cię straszył piekłem, bo rzeczywiście, obaj tkwimy w nim po uszy”. „To po co w ogóle ta rozmowa?” – zapytał chłopak. „Zanim rzucisz się na druty, zrób coś dla mnie – powiedział ksiądz i wsunął prawą rękę pod obozową bluzę. Pod ubraniem, w okolicach lewej pachy miał najwyraźniej coś ukryte. Szybko okazało się, że to woreczek. W jego wnętrzu spoczywał porozrywany różaniec. Pożyczę ci go na pewien czas – kapłan podał woreczek chłopakowi. – Odmawiaj go codziennie. Kiedy poczujesz się lepiej, kiedy wróci ci nadzieja, oddasz mi go. Miałem go ze sobą, gdy mnie aresztowali. Modlitwa na nim pomogła mi przetrwać Pawiak. Brakuje w nim kilku paciorków, bo jeden gestapowiec próbował tam mi go zniszczyć, ale te brakujące również odmawiaj. I uważaj na te, których resztki leżą osobno na dnie woreczka. Pozbierałem je z podłogi na Pawiaku. Skoro przetrwały Pawiak, to niech też przetrwają Auschwitz.

Ksiądz w okrągłych okularach rozmawiał jeszcze przez kilka minut z Wilhelmem, a potem obaj ruszyli w stronę swoich baraków. Wzmianka o Pawiaku wywarła na chłopcu ogromne wrażenie. Kto by pomyślał, że ten wątły i łagodny jak baranek duchowny, przetrzymał śledztwo w najsłynniejszej w okupowanej Polsce hitlerowskiej kaźni? „Swoją drogą – myślał Wilhelm Żelazny, wracając do baraku – przetrzymał Pawiak, trafił tutaj i jeszcze ma siłę pocieszać takich jak ja! Coś takiego!”.

Posłuchał rady więźnia z numerem 16670 i zaczął odmawiać pożyczony przez niego, porwany na Pawiaku różaniec. Choć początkowo szło mu to bardzo opornie, myśli samobójcze powoli przestawały go nękać. Stopniowo powracało zdrowie, siły i chęci do życia. Zaczęła się w nim nawet budzić nadzieja, że może jednak jeszcze kiedyś wyjdzie poza otaczające Auschwitz elektryczne druty kolczaste. „Dobrze, że mnie powstrzymałeś – powiedział jakiś czas później swemu koledze z Chorzowa. – Dobrze, że zaprowadziłeś mnie do tego księdza. A tak w ogóle, jak on się nazywa i skąd on jest?”. „To franciszkanin z Niepokalanowa – odparł jego towarzysz. – Nazywa się Maksymilian Kolbe”. „Acha – skwitował tę informację Wilhelm.

Inaczej nie mógł, bo nigdy wcześniej o ks. Kolbem nie słyszał.

Życie za życie

Ku swojemu zaskoczeniu Wilhelm poczuł się uzdrowiony z rozpaczy. Postanowił więc odnaleźć księdza z Niepokalanowa, oddać mu różaniec i oczywiście podziękować za pomoc. Sam nigdy nie wpadłby na to, że modlitwa różańcowa może tak bardzo odmienić jego wnętrze. Nauczył się chować woreczek z różańcem tak jak i jego właściciel: na sznurku, pod pasiastą bluzą, w okolicy lewej pachy. Dopatrzył się również, że kapłan próbował samodzielnie naprawiać różaniec, wiązał rozłączone paciorki jakąś nicią (być może wyciągniętą z habitu jeszcze w czasie pobytu na Pawiaku?) i że robił na owej nici dość grube pęczki, które zapewne miały zastępować brakujące paciorki. Zaczął wypytywać współwięźniów, gdzie mógłby spotkać ks. Maksymiliana. „To ty nic nie wiesz? – zdziwił się jeden z pytanych o kapłana Polaków. – Ojciec Kolbe jest w celi śmierci!”.

Wilhelm oniemiał. Człowiek, który uratował mu życie ma teraz zginąć?! „Jak to się stało?” – chciał wiedzieć. Historia, którą usłyszał, wprawiła go w jeszcze większe zdumienie. Pod koniec lipca uciekł jeden z więźniów z bloku, w którym mieszkał ojciec Kolbe. Wściekły komendant, w myśl nazistowskiej zasady zbiorowej odpowiedzialności za przewinienie jednego, zwołał wszystkich mieszkańców bloku na plac i co dziesiątego z nich skazywał na śmierć głodową w celi śmierci. Wśród „wytypowanych” znalazł się niejaki Franciszek Gajowniczek, ojciec rodziny, który zaczął błagać komendanta, by darował mu karę. Komendant ani myślał się litować i wtedy właśnie podszedł do niego jeden z mieszkańców bloku. Świetnie władał niemieckim. Poprosił komendanta, by ten pozwolił mu pójść do celi śmierci zamiast Gajowniczka. Powiedział, że jest kapłanem katolickim, że jest samotny i że lepiej, by on zginął, niż aby mąż i ojciec, którym był Gajowniczek, miał osierocić rodzinę.

Komendant uznał, że polski ksiądz postradał zmysły, ale ostatecznie się zgodził. Ojciec Maksymilian razem z dziewięcioma innymi więźniami został skierowany do bloku numer 13, zwanego w Auschwitz blokiem śmierci. Bunkier, znany jako cela śmierci, który dotąd był miejscem bólu, przekleństwa i rozpaczy, ksiądz z Niepokalanowa zamienił w swoiste oratorium, w przedsionek wieczności. Dziesiątka skazanych na śmierć niemal nieustannie się modliła, bardzo często modlitwą różańcową.

Krótko później Wilhelm dowiedział się, że dziewięciu skazańców zmarło z głodu i odwodnienia. Ojciec Kolbe po dwóch tygodniach pobytu w celi śmierci został zabity zastrzykiem fenolu. „Uratował życie nam obu – skonstatował wstrząśnięty Wilhelm. – Mnie, oddając swój różaniec, a jemu, oddając siebie samego”.

Odtąd chłopak pilnował różańca jak oka w głowie. I wcale nie dlatego, że przeczuwał, iż w przyszłości jego pierwszy właściciel zostanie ogłoszony wielkim świętym. Po prostu czuł, był pewien, że ksiądz, który uratował mu życie, a potem oddał własne tylko po to, by ktoś inny mógł zachować swoje, musiał być kimś niezwykłym. Robić takie rzeczy w piekle Auschwitz mógł tylko prawdziwy anioł. Wilhelm nie wiedział, czy kiedykolwiek opuści obóz żywy. Był jednak pewien, że nigdy nie rozstanie się z owym porwanym na Pawiaku różańcem. Skoro nie może już zwrócić go właścicielowi, nie odda go nikomu.

Zwrot pożyczki

Wiosną 1942 roku osiemnastoletni Wilhelm Żelazny został zwolniony z obozu i wrócił na Śląsk. Przez pewien czas demontował tam ciężki sprzęt bojowy, który został uszkodzony w czasie walk, później jednak wysłano go na roboty przymusowe w głąb III Rzeszy. Dołączył do armii generała Andersa i wrócił do Polski dopiero po zakończeniu wojny. Przez cały ten czas różaniec ojca Kolbego miał przy sobie. Z powodu swych wojennych przeżyć Wilhelm był nieustannie inwigilowany przez bezpiekę, która nie stroniła od rewizji jego domu. By uchronić przed jej funkcjonariuszami swój skarb z Auschwitz, oddał go na pewien czas na przechowanie ks. bp. Herbertowi Bednorzowi, nie zdradzając mu jednak, czyją własnością był zdeponowany u hierarchy różaniec. Kiedy Wilhelm skończył 47 lat, czyli dokładnie tyle, ile ojciec Kolbe miał w chwili śmierci, jego porwany różaniec z Pawiaka stał się relikwią. W 1971 roku, bowiem, papież Paweł VI ogłosił księdza z Niepokalanowa błogosławionym męczennikiem. W 1982 roku Jan Paweł II kanonizował ojca Maksymiliana. Pół wieku po spotkaniu niedoszłego samobójcy z przyszłym świętym ten pierwszy przekazał wypożyczony w Auschwitz różaniec parafii św. Maksymiliana Kolbego w Oświęcimiu. „Teraz będę mógł spać spokojnie” – powiedział Wilhelm Żelazny, pozostawiając proboszczowi parafii niezwykłą relikwię. Historia zatoczyła koło. Wypożyczony w Auschwitz różaniec wrócił do Oświęcimia i rzec by można, że również do właściciela, który zapewne nieprzypadkowo jest patronem tamtejszej parafii.

Modlitwa Wilhelma, jak również modlitwa ojca Kolbego, nie doprowadziła do nagłego oswobodzenia więźniów obozu, który stał się symbolem największego upodlenia osoby ludzkiej w dziejach cywilizacji. Nie ochroniła milionów niewinnych istnień przed śmiercią w komorach gazowych. Nie wygasiła ognia w piecach krematoryjnych. Jednak w piekle, jakim było Auschwitz, pomagała pozostać człowiekiem, niektórych zaś zamieniła w anioły. Święty Augustyn z Hippony pisał, że zadaniem owcy, która znajdzie się między wilkami, nie jest wcale przetrwanie. Jej misja to pozostać owcą, nie zamienić się w wilka. Bo tylko ludzie, nie wilki mogą odmieniać świat na lepsze. I tylko oni mogą nadawać historii właściwy, godny człowieka, kierunek.