Afryka to narkotyk

GN 42/2012 Olsztyn

publikacja 27.10.2012 04:05

O odwróconej do góry nogami rzeczywistości i byciu jednocześnie mamą, pielęgniarką, nauczycielką i przyjaciółką, przede wszystkim zaś o tym, że najważniejsze to po prostu być z Agatą Stankiewicz, świecką misjonarką z Bisztynka, rozmawia Łukasz Czechyra.

Agata pracuje z dziećmi – jest dla nich mamą, pielęgniarką, nauczycielką… s. Zofia Agata pracuje z dziećmi – jest dla nich mamą, pielęgniarką, nauczycielką…

Łukasz Czechyra: Skąd pomysł, żeby jechać na rok na misje?

Agata Stankiewicz: – Zaczęło się niewinnie od kryzysu życiowego pod koniec studiów licencjackich. Co dalej? Studiować czy szukać pracy? W tamtym czasie bardzo chciałam gdzieś wyjechać – zaraz, daleko i na długo. Trafiłam na stronę internetową Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego w Warszawie, a niedługo potem na weekendowe spotkanie formacyjne. Dopiero tam poczułam, że właśnie tego szukam. Zdecydowałam się przyjechać na kolejne spotkanie i już zostałam w SOM-ie ponad rok. Po odbyciu formacji wyjechałam na roczną misję do Zambii.

Jakie były pierwsze odczucia po przyjeździe na miejsce?

– Przez pierwsze dni nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, że jestem w wymarzonej Afryce. Nie miałam jakichś szczególnych wyobrażeń i oczekiwań. Moje zderzenie z Afryką było takie, jakby ktoś wywrócił znany mi od dzieciństwa świat do góry nogami, a potem jeszcze nim potrząsnął. Po prostu wszystko jest tu inne niż w Europie. Od krajobrazów, jedzenia, wyglądu ludzi, aż po najtrudniejsze – zderzenie z kulturą. Na pewno trudno odnaleźć się w afrykańskim podejściu do czasu. Kiedyś np. dostałyśmy zaproszenie na spotkanie dla nauczycieli salezjańskich w Kasamie. Ustaliliśmy (zadziwiające, że za każdym razem Zambijczycy robią to ze śmiertelną powagą!) godzinę odjazdu. Piątek, 6.00 rano. Do Kasamy długa droga, więc musimy wyruszyć zaraz po wschodzie słońca. Wstajemy rano, jemy śniadanie. Jako że wycieczki jeszcze nie ma, bez pośpiechu idziemy na Mszę św. o 6.30. Po Mszy pomagamy wynosić gary z jedzeniem na podwórko. Około 8.00 jedna z sióstr z uśmiechem na twarzy informuje nas, że ciągle jest 5.00, więc odjedziemy o czasie. Potem jeszcze chwila na grę w piłkę, naukę afrykańskich piosenek, przywitanie się z każdym kolejnym przybyłym nauczycielem i zajęcie miejsca w autobusie. Kilka minut przed 10.00 wyruszamy! Przypada mi zaszczytne miejsce u boku Mr Ivansa – jednego z najstarszych nauczycieli naszej szkoły, z 10-letnim stażem pracy. Zaraz po tym, jak autobus ruszył, każe mi spojrzeć na zegarek. 9.43. Odwróć sobie teraz 9 do góry nogami. Widzisz? 6.43! Mieliśmy wyruszyć o 6.00. To nawet nie godzina spóźnienia! Czyli w zasadzie tak, jakbyśmy byli punktualni!

Jak wygląda codzienna praca świeckiej misjonarki?

– Do obiadu pracuję w przedszkolu. Potem do wieczora w oratorium – salezjańskiej świetlicy dla dzieci. To dwa inne światy. Przedszkole jest raczej dla bogatych. Oratorium to mieszanka wybuchowa, ale bardzo dużo jest dzieci żyjących na skraju nędzy. Czasami przychodzą po prostu głodne. W obu tych miejscach moim zadaniem jest przede wszystkim być z dziećmi. Pilnować ich, czasami wyściskać, pocieszać, kiedy płaczą, uciszać, kiedy zamieniają klasę w tornado, rozsądzać spory. Poza tym w oratorium organizujemy lekcje angielskiego i matematyki (wiele z tych dzieci nie chodzi do szkoły) oraz różne zajęcia rekreacyjne: plastyczne, sportowe, filmowo-bajkowe, muzyczne. Spełniam się też w roli pielęgniarki. Efektami biegania na bosaka są pokaleczone palce i pozrywane paznokcie u stóp. Zdarzają się też niestety cięższe przypadki. Ostatnio w przedszkolu dziewczynka straciła przytomność i udzielałam jej pierwszej pomocy. Nie jestem nauczycielem, nie jestem pielęgniarką, nie jestem mamą. Tutaj dla tych dzieciaków muszę się w te role wcielać. Staram się robić to najlepiej, jak umiem, choć wiem, że w żadnej z nich nie jestem idealna. Ale jestem. I to jest dla nich ważne.

Co mogłabyś powiedzieć osobom, które zastanawiają się nad wyjazdem na misje?

– Najważniejsze, moim zdaniem, jest przygotowanie duchowe do takiego wyjazdu. Trzeba otworzyć swoje serce, oczy i uszy. Pan Bóg wie, co robi. Jeśli masz w sobie pragnienie pracy na misjach, nie bój się go! Sama przed wyjazdem doświadczałam niezwykłych znaków i cudów. Dla mnie to było jasne potwierdzenie tego, że mam jechać. Nie wyobrażam sobie teraz, żeby mogło mnie tu nie być. Zapraszam do Ośrodka Misyjnego w Warszawie. Zapraszam do Afryki! Pracy tutaj jest naprawdę pod dostatkiem! Ktoś musi zastąpić mnie i innych wolontariuszy, kiedy wrócimy do Polski. Po dwóch miesiącach spędzonych w Zambii mogę powiedzieć, że wsiąkłam tu już na dobre. Misje są chyba trochę jak narkotyk. Jak raz się „posmakuje”, to trudno przestać.