W niebie las jest piękniejszy

GN 42/2012 Płock

publikacja 26.10.2012 07:00

- Trzeba angażować się w to, co mamy zrobić. Wtedy nie przeszkadza brak prądu i dróg, że jest parno i gorąco, że czarownik grozi śmiercią, a węże wpełzają przez okna – mówi w rozmowie z Agnieszką Kocznur siostra Teodora Grudzińska, misjonarka, która od 26 lat żyje w Kamerunie.

 – Gdy pierwszy raz wyjechałam na misję do Kamerunu, przeżyłam szok. Po latach  ci ludzie traktują mnie  jak swoją. Żyję z nimi prawie 30 lat! – mówi s. Teodora Grudzińska, która na kilka tygodni przyjechała  do Płocka agnieszka kocznur – Gdy pierwszy raz wyjechałam na misję do Kamerunu, przeżyłam szok. Po latach ci ludzie traktują mnie jak swoją. Żyję z nimi prawie 30 lat! – mówi s. Teodora Grudzińska, która na kilka tygodni przyjechała do Płocka

Agnieszka Kocznur: Od wielu lat przebywa Siostra na misjach. Czy czary i czarownicy nadal są tak mocno zakorzenieni w życiu afrykańskich plemion?

S. Teodora Grudzińska: – Nic się nie zmieniło. Ostatnio miałam zawieźć małego chłopca do szpitala oddalonego o 200 km. Lekarz już czekał, wszystko było gotowe na jego przyjazd. Byłam wtedy po operacji i nie mogłam prowadzić samochodu, więc poprosiłam o pomoc kierowcę miejscowego burmistrza. Wszystko ustaliliśmy i umówiliśmy się o określonej godzinie, ale… kierowca nie przyszedł. Minęła noc i nad ranem chłopiec zmarł. Po kilku godzinach przyszedł szofer i mówi: „Teraz mogę jechać. Wczoraj zapomniałem zamknąć okno przed zachodem słońca i zamieniłem się w koguta, w okiennicy swojego domu”. Dorosły i wykształcony człowiek, a tak się zachował. Byłam bardzo zdenerwowana. Ale potem zaczęłam myśleć, dlaczego rodzina tego chłopca nie skarżyła się, nie miała pretensji do tego kierowcy. Powiedzieli mi, że on nie mógł wyjść z domu, bo tradycja jest najważniejsza. Gdyby złamał ten przepis, rzuciłby na przodków przekleństwo.

Skoro Kameruńczycy na co dzień wciąż żyją wśród wierzeń pogańskich, jak Siostra im mówi o Bogu? Czy jest sens podejmowania misji?

– Znowu odpowiem przykładem. Kilka lat temu poznałam 13-letniego chłopca, Wiliego, który miał marskość wątroby. Choć choroba była zaawansowana, robiliśmy wszystko, żeby mu pomóc. Gdy tak leżał w naszej przychodni, długo wpatrywał się na wiszący na ścianie krzyż, aż zapytał: „Kto to jest?”. Odpowiedziałam: „To jest twój i mój Przyjaciel, największy Przyjaciel”. I tak z każdym dniem, dopytywał się coraz więcej, aż zaczął razem z nami się modlić. Za zgodą rodziców przyjął chrzest i Pierwszą Komunię Świętą. Po dwóch tygodniach, jego rodzice przynieśli go do mnie na plecach. Pochyliłam się nad nim i stwierdziłam, że jego stan jest bardzo ciężki. Wtedy spojrzał się na mnie i powiedział: „Są rzeczy ważniejsze niż zdrowie. Znam tradycję mojego plemienia i wiem, że rodzice, po mojej śmierci zaniosą mnie do czarownika. On przetnie moje serce i będzie szukał winowajcy, a ja niedawno przyjąłem Chrystusa do serca. Nie chcę, żeby ruszali mojego Jezusa i żeby ktoś przeze mnie został ukarany”. Gdy usłyszałam te słowa z ust małego chłopca, przysiadłam. Willi miał w sobie wielką mądrość i odwagę. Wiedział, że umrze, i chciał złamać tradycję. Poznał i pokochał Chrystusa w chorobie i cierpieniu. Umierał, ale nie myślał o sobie. Bał się, że po jego śmierci, ktoś będzie uznany za winnego. Wkrótce zmarł, ale rodzice uszanowali jego wolę. Mały chłopiec, a miał w sobie wielką wiarę i miłość. To był mocny znak wiary.

Co jest dla Siostry najtrudniejsze w pracy misjonarza?

– W moim przypadku najtrudniejsze nie jest to, że nie ma prądu, że jest tam inna mentalność, że mi grożą karami, ale to, że nie zawsze mogę pomóc. Często ludzie zwracają się do nas o pomoc, gdy jest już za późno. Ktoś przynosi mi dziecko, wpatruje się i mówi: „Ratuj, Ty możesz, musisz, bo ciebie tu Bóg przysłał”, ale dziecko jest już umierające i wówczas niewiele możemy pomóc. Wtedy zderzają się ze sobą ich wielkie zaufanie z naszą bezradnością – to jest najtrudniejsze.

Siostra żyje wśród różnych plemion. Które z nich wydaje się najprzyjaźniejsze?

– Pigmeje. Są bardzo szlachetnym plemieniem. To ludzie lasów, którzy na przykład nigdy nie zrywają małżeństw. Są wierni sobie do końca, do śmierci. Poza tym w innych plemionach nigdy się nie widzi, że ojciec opiekuje się dziećmi, a u Pigmejów – to bardzo częsty obrazek. Zachowują swoją tradycję, mieszkają w lesie w charakterystycznych domkach z liści. Mają swoje stare zwyczaje, ale nie są one tak brutalne jak u innych plemion. Nie biegają, tak jak inni do czarowników, za to uwielbiają las. Zapytali mnie kiedyś: „Czy w niebie będzie las?”. Odpowiedziałam: „Jeszcze piękniejszy niż ten wasz”. Co ciekawe, wykształciłyśmy jedną dziewczynę, która została dziennikarką w radiu, ale później wróciła do lasu. To jest silniejsze, bo to ich druga natura. Są urodzeni i wychowani w lesie. Nie kształcą się, mają swoje bogactwo wiedzy, naturalne z dziada pradziada.

Czy wobec tak mocno zakorzenionych miejscowych tradycji misjonarka nie zniechęca się pracą i misją, którą podejmuje?

– Gdy wyjeżdżałam pierwszy raz na misje, otrzymałam od znajomego księdza 100 dolarów. Tam było bardzo dużo potrzeb, więc byłam bardzo szczęśliwa. Wyjechałam do Kamerunu i udałam się na rozpoczęcie roku szkolnego, w którym uczestniczyło 300 uczniów. Wśród nich wyróżniał się chłopiec w wyblakłym i pocerowanym mundurku. Miał ciągle spuszczoną głowę. Pomyślałam, że musi mu być naprawdę ciężko. W głowie pojawiła się myśl: „Oddaj te pieniądze, które dostałaś, bo on na pewno tej szkoły nie opłaci”. Zaczęłam się zmagać z myślami. W końcu zdecydowałam, że dam mu połowę. Po uroczystości podeszłam do niego i powiedziałam: „Widzę, że jesteś w potrzebie, ktoś dobry dał ci te pieniądze. Wykorzystaj je dobrze”. Chłopiec był zszokowany i nic nie powiedział. Pożegnałam go i odeszłam. Minęło 20 lat. W ubiegłym roku wróciłam do tego miasta. Zaparkowałam samochód, a gdy wróciłam, zobaczyłam zablokowane koło, a za wycieraczką mandat. Przybiegli strażnicy i kazali mi jechać na komisariat. Tłumaczyłam im, że nigdzie nie pojadę, bo złamałam tylko zakaz zatrzymywania. Drugą stroną ulicy szedł bardzo elegancki pan. Podszedł, pokazał strażnikowi wizytówkę. Kazał odblokować koło, a mandat wystawić na siebie. Zapytałam: „Czym się tak panu zasłużyłam?”. A on do mnie „Siostro, poznać to się nie poznamy, ale ja siostrę po głosie rozpoznałem. Czy siostra sobie przypomina, jak 20 lat temu dała mi przy szkole pieniądze?”. Został prokuratorem i pracował w najważniejszej instancji w mieście Bertua. Powiedział, że te pieniądze dodały mu skrzydeł. Wtedy mieszkał tylko z babcią, mundurek wziął ze śmietnika i bardzo wstydził się kolegów. Za pieniądze, które mu dałam, kupił ubranie, książki, opłacił szkołę, a za resztę zaczął sadzić orzeszki i zarabiać na nich. Potem poszedł na studia. Dobrze się uczył i zaliczał dwa lata w ciągu roku. Ucieszył się, że mnie spotkał, i powiedział, że pragnie się odwdzięczyć. To dzięki niemu wyciągnęłam z więzienia chłopca z mojej miejscowości, który został skazany na dwa lata za kradzież banana. Wiem, że dobro zawsze daje dobre owoce. I wiem, że pomagając innym, pomagamy też sobie.

Czy praca misyjna może przerosnąć siły człowieka? Gdzie wtedy szukać ratunku?

– Są misjonarze świeccy i zakonni, ale jedno powinno towarzyszyć wszystkim: wiara i wierność modlitwie. Jeżeli ktoś nie będzie pogłębiał codzienną modlitwą swojej wiary, to nie będzie w stanie dobrze czynić. Potrzeba zaangażowania, aby świadomie postawić sobie pytanie: „Jakiego zachowania w tej sytuacji Pan Bóg by się po mnie spodziewał?”. Bardzo ważne jest nawiązanie dialogu, poświęcenie czasu drugiej osobie, nawet wtedy, gdy jest nawał innych prac. Kiedyś w naszej miejscowości zatrzymał się pewien ksiądz i przyszedł prosić o pomoc. Był cały zakurzony i zdenerwowany, bo jego samochód złapał gumę. W tym momencie miałam pacjentkę w ciężkim stanie, która prosiła o kapłana. Przed śmiercią wyspowiadała się, przyjęła Komunię św. Ten ksiądz widział jej wielkie pragnienie wiary i nasze zaangażowanie, by jej pomóc. Gdy później naprawiliśmy koło, ksiądz wyznał: „A wie siostra, dokąd ja jadę? Chcę uciec z dotychczasowej parafii. Tam nikt nie przychodzi do kościoła, nie widzę żadnej poprawy, ja już nie mam siły. Chyba jestem tam niepotrzebny. Ale teraz zrozumiałem, że powinienem tam wrócić. Ja na nich czekałem, a powinienem ich szukać”. Historia jak z bajki, ale ten ksiądz wrócił. Jeżeli codziennie by się modlił, pokonałby te trudności, bo miałby wiarę i siłę. A to jest największa pomoc. Dlatego trzeba misjonarzy wspierać modlitwą, żeby się nie zniechęcali.