To nie jest 
normalne!

Marcin Jakimowicz

GN 36/2012 |

publikacja 06.09.2012 00:15

Franciszek umierał 
otoczony wspólnotą… pięciu tysięcy braci. Po kazaniach Jana Kapistrana do bernardynów wstąpiła… setka mężczyzn. W ciągu roku 
przy konfesjonale w Ars klękało 30 tysięcy penitentów. To się nazywa promieniowanie świętości.

– Dziś Kościół zaledwie toleruje charyzmatyków. A przecież Jan Kapistran czy Franciszek dostali od Kościoła ogromną przestrzeń do działania – opowiada 
o. Cyprian Moryc. W tle: 
krakowski klasztor bernardynów józef wolny – Dziś Kościół zaledwie toleruje charyzmatyków. A przecież Jan Kapistran czy Franciszek dostali od Kościoła ogromną przestrzeń do działania – opowiada 
o. Cyprian Moryc. W tle: 
krakowski klasztor bernardynów

Wierzysz w to, że gdy Jezus powiedział poważnym, żonatym i dzieciatym rybakom: „Pójdźcie za mną”, to oni natychmiast zostawili żony i dzieci, i jedyne źródło utrzymania i poszli? – prowokował mnie przed laty kompozytor Michał Lorenc.
– Wierzysz w to? To pokaż mi dzisiaj takich ludzi!
 Przypomniałem sobie te słowa, gdy wertowałem pobieżnie żywoty świętych. Zdumiałem się, z jaką łatwością przechodzę do porządku dziennego, czytając zdania: „Bernard przekonał do wstąpienia do klasztoru pięciu braci, wuja i 30 innych mężczyzn. Przykład jego życia tak porywał Francuzów, że jak grzyby po deszczu wyrastały nowe klasztory. Powstało ich aż 168”. Panie, Panowie. To nie jest normalne. Nie da się wytłumaczyć podobnych zjawisk za pomocą narzędzi, którymi dysponuje socjologia. 


Cuda na rynku


Słyszałem w życiu tysiące kazań. Czy po którymś z nich stojący obok mnie mężczyźni decydowali się zamknąć za murami klasztoru? Nie mam pojęcia. Gdy św. Jan Kapistran przyjechał na krakowski Rynek, po jego płomiennych homiliach do nowicjatu bernardynów wstąpiła… setka mężczyzn. 
Rynek pękał w szwach. Stojący na środku zakonnik wzywał ludzi do pokuty. Jego oczy płonęły. Jan Kapistran (1386–1456), wierny uczeń św. Bernardyna ze Sieny, przybył do Polski na zaproszenie Kazimierza Jagiellończyka. Po śmierci Bernardyna nie rozstawał się z jego relikwiami. Wszędzie woził ampułki z jego krwią. Na zakończenie kazania na krakowskim Rynku zaczął nimi błogosławić Krakusów. 
– Zrezygnowałbym z próby oceny socjologicznej czy racjonalnej tego zjawiska – mówi o. Cyprian Moryc, bernardyn.
– Dawna literatura bernardyńska wskazuje jasno, że na takie wydarzenia trzeba patrzeć w duchu biblijnym. Jan Kapistran czy Bernardyn byli ludźmi kategorii proroków. Dziś chyba zapominamy, że taka instytucja w ogóle istnieje! Bóg potwierdzał ich nauczanie znakami. To, co działo się na krakowskim Rynku, było wielką eksplozją mocy Ducha. Kapistran podchodził do ludzi z ampułką krwi Bernardyna. Dotykał nią chorych, a ci odzyskiwali zdrowie. To była klasyczna działalność charyzmatyczna – śmieje się zakonnik. – A przy tym wszystkim św. Jan był znakomitym dyplomatą, legatem papieskim. Nic dziwnego, że w ciągu ośmiu miesięcy zgromadził w klasztorze prawie setkę nowicjuszy. W tym wielu profesorów i studentów akademii.


Chować synów!


Gdy Bernard z Clairvaux pojawiał się w okolicy, matki ukrywały w popłochu synów, by poruszeni jego mową nie zechcieli, broń Boże, wstąpić do cystersów. Urodził się 922 lata temu na zamku Fontaine koło Dijon. I choć nauczał, by w życiu duchowym nie czekać na owoce, sam widział ich mnóstwo. Gdy arystokrata został w 1112 r. zakonnikiem w klasztorze cystersów w Cîteaux, przekonał do tego samego pięciu swoich braci, wuja i 30 innych mężczyzn. Kiedy trzy lata później założył klasztor w Clair-
vaux i został jego pierwszym opatem, świątynia przeżywała nieprawdopodobny rozkwit. Przykład życia mnichów tak porywał młodych Francuzów, że jak grzyby po deszczu wyrastały nowe klasztory. Powstało ich aż 168! 
Jaki ogień musiał płonąć we Franciszku z Asyżu, skoro pociągnął za sobą tłum porównywalny do tego na meczu drużyny ekstraklasy? Pięć tysięcy dorosłych mężczyzn? Tyle przychodziło w ubiegłym sezonie na mecze zabrzańskiego Górnika czy Jagiellonii Białystok. Gdy Franciszek zwołał braci na Kapitułę Namiotów, w szałasach zamieszkało nawet 5 tys. braci. To zdumiewające, zważywszy, że liczba mieszkańców pobliskiego Asyżu wynosiła wówczas ponad 2 tys. osób (w potężnym Paryżu mieszkało nieco ponad 100 tys. ludzi). To pozwala ocenić skalę zjawiska. Wokół Porcjunkuli wyrosło nagle nowe miasto. Co oferował braciom Biedaczyna z Asyżu? Kompletne ubóstwo, ascezę, radykalizm, nieustanną lekcję pokory. Franciszek przekonywał zgromadzonych na kapitule braci: „Bóg powołał mnie na drogę pokory i ukazał mi drogę prostoty. Pan powiedział mi, że chce, abym był nowym szaleńcem w świecie”. Jeszcze jedna statystyka? Wspomina o niej w kronice brat Jordan z Giano: „Na końcu Kapituły błogosławiony Franciszek przypomniał, że Zakon nie został jeszcze założony w Germanii (…). Powiedział wówczas do braci: »Ponieważ bracia już raz zostali do Germanii wysłani, ale wrócili sponiewierani, nie zmuszam nikogo, aby się udał tam ponownie, ale tym, którzy chcieliby pójść, zlecam tę misję (…). Jeśli są chętni, niech wstaną«. Podniosło się wówczas 90 braci rozpalonych pragnieniem i gotowych na męczeństwo”.
Dlaczego Franciszkowi udało się porwać taki tłum? – Jest stara dewiza, że nauczyciel przychodzi, gdy uczeń jest gotowy – wyjaśnia o. Cyprian Moryc. – Myślę, że ci ludzie żyli wówczas bardziej Bogiem, mocniej za Nim tęsknili. Osaczały ich wojny, zarazy, niepewność jutra. Wokół szerzyły się ruchy „ubogich chrześcijan”: waldensów, katarów. I nagle przychodzi ktoś tak autentyczny jak Franciszek i idealnie wpisuje się w pragnienia tłumów. Charakterystyczne jest to, że Franciszek czy inni święci franciszkańscy nie bawili się w żadną dyplomację. Ona gubi dzisiejszy Kościół, który robi umizgi wobec wielkich tego świata i boi się nazywać zło złem. Byli wielkimi charyzmatykami. Dziś Kościół zaledwie toleruje charyzmatyków. A przecież wspomniani Jan Kapistran czy sam Franciszek dostali od Kościoła ogromną przestrzeń do działania. Usłyszeli: ufamy wam.


Zaufanie XXL


Świetnie się zapowiadał. Nic dziwnego, że jego wuj, biskup Iwo Odrowąż, wysłał go na zagraniczne studia prawnicze i teologiczne. W 1220 r. zabrał go do Włoch. Na jednym z gwarnych rzymskich placów ujrzeli coś, co na zawsze odmieniło ich życie. Tłum otaczał szczupłego mnicha. Na bruku leżał martwy człowiek. – To bratanek samego kardynała – szeptano. Zakonnik, jak donoszą kroniki, „wyciągnął ręce w górę i swą modlitwą wyrwał brata ze śmierci”.

Człowiek podniósł się i otworzył oczy. Tłum zamarł. 
Taką scenę ujrzał Jacek. Mnichem, którego spotkał, był św. Dominik. Nic dziwnego, że wraz z towarzyszami: Czesławem i Hermanem wstąpili w szeregi braci kaznodziejów. Dominik formował braci krótko. Musiał bardzo im ufać, skoro już po roku wysłał ich nad Wisłę.
Jak długo maszerowali? Taką trasę można przejść w 3,5 tygodnia – orzekli historycy. Ale Jacek po drodze zakładał klasztory. Jak bardzo musiał być przezroczysty, skoro od razu gromadziło się wokół niego wielu braci. Wyobraźmy sobie tę sytuację. Nieznajomy mężczyzna wkracza do położonego na terenach dzisiejszej Austrii miasteczka, na odchodne pozostawia klasztor, w którym modlą się świeżo upieczeni dominikanie. Jak ogromnym zaufaniem musiał ich darzyć, skoro zlecał tak odpowiedzialną misję. 
Do Grodu Kraka Jacek dotarł na Wszystkich Świętych 1222 r. W sumie założył 32 klasztory na terenach Polski, Austrii, Czech, Słowacji, Litwy, Prus i Rusi. Nic dziwnego, że w 2007 r. w czasie Kapituły Generalnej dominikanów w Bogocie generał zakonu Carlos A. Azpiroz Costa wezwał braci do odnowienia „ducha, który ożywiał św. Jacka, kiedy wyruszał, kiedy wędrował, by głosić, studiować i zakładać klasztory”. 
Nieporadny Jan Vianney nie narzekał na brak penitentów. Nie chciał nawracać innych na siłę. Głosił kazania przede wszystkim samemu sobie. Był świetnym spowiednikiem, bo… sam obawiał się o własne zbawienie. Przyjmował dziennie prawie 300 osób. W ciągu roku przy kratkach konfesjonału w Ars klękało aż 30 tys. penitentów!
U charyzmatycznego kapucyna spowiadały się wielotysięczne tłumy. Nic więc dziwnego, że ojciec Pio spędzał dziennie ponad dziesięć godzin w konfesjonale. 
Tęsknimy za podobnymi statystykami? Za namacalnym dowodem na promieniowanie świętości? I dziś mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem. 
5 września 1997 r. o godzinie 20 matka Teresa z Kalkuty zaczęła mieć trudności z oddychaniem. Nagle nieoczekiwanie zabrakło prądu i cały dom pogrążył się w ciemności. Dwa niezależne źródła zasilania wysiadły również z niewiadomych przyczyn. Taki wypadek nie zdarzył się nigdy wcześniej. Gdy Kalkuta pogrążona była w czarnym jak smoła mroku, ta, która sama siebie nazywała „Świętą od ciemności”, przeniosła się na stronę światła. W chwili jej śmierci siostry z założonego przez nią zgromadzenia obsługiwały 610 misji w 123 krajach. Dziesięć lat później Zgromadzenie Misjonarzy Miłości liczyło około 450 braci i 5000 zakonnic na całym świecie.
A sam Jan Paweł II? Gromadził na stadionach miliony wiernych. Wielokrotne byłem świadkiem, jak po wielkich spotkaniach charyzmatycznych młodzi wstępowali do wspólnot, a w czasie zorganizowanych na stadionach Eucharystii neokatechumenatu na pytanie biskupa: „Kto zgłasza gotowość do wyboru drogi kapłańskiej?” podnosił się las rąk.
„Historia pokazuje jasno: jeśli chrześcijaństwo nie promieniuje, to nie dlatego, że napotyka w świecie opór, ale dlatego, że zabrakło mu gorliwości i świętości – wyjaśnia o. Pierre-Marie Delfieux. – Święci nie potrzebują mówić. Ich życie jest wyzwaniem dla świata”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.