Misja zakończona

Agnieszka Małecka; GN 34/2012 Płock

publikacja 01.09.2012 07:00

- Jeden z pacjentów mówi do mnie: „Siostro, kto mnie teraz będzie opierniczał?” – śmieje się przełożona. Takie pytania, nawet pół żartem, pół serio, gesty przyjaźni, potwierdzają, że ta praca miała sens.

Misja zakończona Agnieszka Małecka/ GN Albertynki odchodzą z Krubina po 52 latach.

Kończy się po 52 latach misja sióstr albertynek w Domu Pomocy Społecznej w ciechanowskim Krubinie. Zakonnice w charakterystycznych szarych habitach i mocno zabudowanych welonach pracowały tu jako wykwalifikowane pielęgniarki, salowe i masażystki; ale troszczyły się, co zupełnie nie dziwi, także o duchowe życie pensjonariuszy. – Tak, jest żal. Ale coś musi obumrzeć, żeby coś powstało – przyznaje przełożona domu s. Jana (Iwona Czajkowska), pracująca tu od sześciu lat. To nie tylko słowa, bo w oku siostry wyraźnie kręci się łza. Zaczynamy przeglądać kroniki domu, a raczej stare zeszyty o powlekanych okładkach, zapisane maczkiem przez kolejne albertynki, które tu pracowały. Na szczęście do głosu dochodzi zdrowy humor przełożonej, celnie wychwytującej zabawne zapiski. Kroniki powędrują pewnie do domu prowincjalnego zgromadzenia w Warszawie. A siostry, które obecnie pracują w Ciechanowie (cztery), przy ul. Kruczej, przejdą do innych ośrodków, poza płocką diecezją, w Siedlcach i Życzynie.

Otwarta furtka?

Od razu nasuwa się pytanie „dlaczego?”. Jeszcze dwa lata temu pisaliśmy o jubileuszu 50-lecia ich pracy w ciechanowskim domu pomocy. Siostra Jana wskazuje na problem malejącej liczby powołań, nie tylko zresztą do zgromadzenia, którego męskiej gałęzi dał początek św. brat Albert. Mniej powołań to mniej sióstr, a zapotrzebowanie na pracownice w habitach niektórych ośrodków jest duże. W Życzynie, dokąd wraca po 10 latach s. Jana, w ośrodku dla kobiet pracuje ponad 10 albertynek, ale stanowią one nie tylko kadrę medyczną, bo zajmują się też np. księgowością. – Taka jest decyzja naszych przełożonych, a musimy mieć w nią ufność. Obowiązuje nas posłuszeństwo i jeżeli będziemy posłuszne, to Pan Bóg będzie błogosławił, bez względu na to, co się będzie działo. Jeżeli zechce mieć nasz dom w tej diecezji, to znajdzie sobie furtkę, żeby siostry wróciły – mówi s. Jana.

Ale na razie trzeba przejść etap pożegnania. – My się po prostu zżywamy z tymi ludźmi, jesteśmy dla nich 24 godziny na dobę. Żyjemy ich życiem, jesteśmy do ich dyspozycji. To tak samo, jak się wyjeżdża z domu rodzinnego – dodaje s. Jana. W tym byciu dla pensjonariuszy nie chodzi tylko o podanie strawy choremu i pomoc pielęgniarską, jak mówi s. Maria Borsuk, która pracuje tu od roku, ale nadrzędnym zadaniem albertynki jest przywracanie wiary w człowieku. Ludzie chorzy potrzebują sióstr, bo przed nimi zawsze można było się wygadać, poradzić się; ich habity od początku wzbudzały tu zaufanie. – Jeden z pacjentów mówi do mnie: „Siostro, kto mnie teraz będzie opierniczał?” – śmieje się przełożona. Takie pytania pół żartem, pół serio, gesty przyjaźni, potwierdzają, że ta misja miała sens. W codziennej pracy nie było czasu na takie analizy; coś wyszło, albo nie, więc dopiero takie sytuacje pokazują im, że było warto.

Na koniec w środku parafii

Wszystko zaczęło się w 1960 r., gdy kierownik Zakładu Specjalnego dla Przewlekle Chorych w Krubinie, Stanisław Szypuło, poparty przez ówczesne władze wojewódzkie, zwrócił się do zgromadzenia z prośbą o przysłanie zakonnic do pracy na oddziałach. „Cieszę się, iż ludzie nieszczęśliwi tego zakładu otrzymają troskliwą opiekę” – napisał ówczesny biskup płocki Tadeusz Zakrzewski w specjalnym piśmie z 8 maja 1960 r., do matki starszej (generalnej) w Krakowie, wyrażając zgodę na objęcie placówki na terenie diecezji przez albertynki. Przez kolejne lata, aż do połowy lat 90., pracowało tu etatowo nawet do 13–14 sióstr, przy czym pensjonariuszy domu też było więcej, średnio ponad 200. Trudno wyliczyć, ile albertynek pracowało w okresie 52 lat, tym bardziej że odchodziły, a potem tu wracały, ale – jak podają zapiski kronikarskie ciechanowskiego domu zgromadzenia – dla przykładu: do 1985 r. przeszło przez niego 95 zakonnic. Niektóre, tak jak siostry: Wenanta (Stanisława Madej) i Mechtylda (Zofia Mierzwa), w domu pomocy pamiętane są do dziś.

Siostry zamieszkały obok nowego budynku zakładu, w dawnym jednopiętrowym dworku, z werandą, zbudowanym jeszcze przez hrabiego Krasińskiego. W budynku wymagającym gruntownego remontu mieściła się kaplica erygowana przez bp. Tadeusza w 1960 r., w której księża ciechanowskiej parafii pełniący funkcje kapelanów sprawowali Msze św. Gdy w 1975 r. nastąpił podział istniejącej parafii i erygowanie „św. Tekli”, księża nie mogli codziennie sprawować Mszy św. w kaplicy domu, więc siostry dzień w dzień chodziły pieszo kilka kilometrów do kościoła parafialnego. Tym bardziej ciekawe jest to, że po latach to właśnie przy ich domu rodziła się najmłodsza ciechanowska parafia Błogosławionych Płockich Biskupów Męczenników. Przez ponad dwa lata kaplica domu albertynek pełniła jednocześnie funkcję kościoła parafialnego, a siostry pracowały jako zakrystianki. – Byłyśmy niejako w środku tej parafii. Na pewno pamięć o męczennikach płockich będzie tym, co wyniesiemy z tego miejsca – mówi przełożona.

Z pochwałą ministra

Nie ma wątpliwości co do duchowego i moralnego wkładu, jakie wniosła przez ostatnie półwiecze obecność sióstr albertynek na oddziałach ośrodka w Krubinie. W zapiskach kronikarskich likwidowanego domu zgromadzenia jest ujęty ciekawy epizod z roku 1984 dotyczący wizytacji zakładu opieki przez ówczesnych dygnitarzy państwowych – premiera, ministra zdrowia i I Sekretarza z KC PZPR. Wizytujący przechodzili przez „oddziały sióstr: Wenanty, Świętosławy, Aliny i Gracji”. „Sami goście byli pełni podziwu dla pracy sióstr” – widnieje w kronice. I dalej: „Pan minister powiedział, że życzyłby sobie, aby we wszystkich domach opieki pracowały siostry zakonne”. Władza nie obawiała się ich wpływu?

– W czasach komunistycznych dążono do tego, by siostrom odebrać młodzież i dzieci, żeby nie miały kontaktu z nimi w domach dziecka, ochronkach. Pozostawiono nam jako pole do pracy domy pomocy dla starszych, na których już nie ma się wpływu i których nie można kształtować – mówi s. Maria. A jednak obecność zakonnic, ich zachęta, mogła pomóc niejednemu choremu w sprawie najważniejszej – w pojednaniu się z Bogiem. Jak można przeczytać w kronikach domu, zdarzały się też okazje do swoistej promocji ich założyciela. Po beatyfikacji brata Alberta przyjechały cztery siostry z Warszawy; „urządziły chorym krótką akademię o błogosławionym bracie Albercie. Korzystając z radiofonizacji, wszyscy chorzy mogli słyszeć i przeżywać bogate w heroiczne czyny życia naszego nowego błogosławionego”. Dom albertynek w Krubinie przyjmował też kopię obrazu jasnogórskiego podczas peregrynacji w 1975 r. i wizerunek Jezusa Miłosiernego, gdy nawiedzał domy zakonne w lipcu 1992 r.; w wydarzeniach tych uczestniczyli także pensjonariusze i personel zakładu opieki.

Trudno będzie podopiecznym przyzwyczaić się do widoku kaplicy bez sióstr. Trudno też siostrom pożegnać się z miejscem, którego historię także tworzyło ich zgromadzenie. – Zabierzemy stąd dużą życzliwość ludzi, a z drugiej strony takie doświadczenie, jak ludzie się zmieniają i to zmieniają na lepsze – mówi s. Jana.