Wstyd. A poza tym?

Andrzej Macura

publikacja 28.08.2012 23:44

Nowy rok szkolny tuż tuż. Wraca więc i temat katechezy. Tyle że… Jak to powiedzieć, by jednak nikogo nie obrazić?

Wstyd. A poza tym? Roman Koszowski/GN Koń jaki jest każdy niby wie. Dla uznającego konia za zwierzęcą normę zebra jest koniem w paski, żyrafa dziwacznym koniem z długą szyją w ciapki. Ale już taki hipopotam, do konia niepodobny, burzy ów koniocentryzm. Czy nie czas aby na katechezę i szkołę też spojrzeć inaczej, niż wychodząc z założenia "szkoła jest dobra, nauczyciele/katecheci są źli"?

Czytam wywiad Katarzyny Wiśniewskiej z profesorem Henrykiem Samsonowiczem w Gazecie Wyborczej.  O grzechach głównych religii w szkole. Kiedy profesor był ministrem edukacji, religia wróciła do szkół. Czytam i oczom nie wierzę. Bo… mam wrażenie że profesor po prostu się ośmiesza. Przykłady?

Koń, jaki jest każdy widzi

„Katecheci nie zawsze są przygotowani do zawodu pedagoga, nauczyciela”.  Przecież mają dyplomy uznanych przez nasze państwo uczelni, które poświadczają, że są przygotowani. A jeśli oni nie są, to nauczyciele innych przedmiotów, studiujący na tych samych uczelniach są? Albo: „nie jestem pewien, czy lekcje religii odpowiadają potrzebom współczesnej młodzieży”.  Nie wiem, czy potrzebom współczesnej młodzieży odpowiada matematyka albo geografia, ale dlaczego profesor Samsonowicz sugeruje, że dzisiejsi katecheci używają w nauczaniu XVII-wiecznych metod? Ten wątek przewija się przez cały wywiad. Wychodzi na to, że katecheci uczą na pamięć formułek i na tym kończą.  Czy Pan Profesor choć raz zajrzał do współczesnych, nie XVII-wiecznych podręczników religii?

Na pytanie, czy wiedząc jak nauka religii będzie kiedyś wyglądać, w 1990 roku zdecydowałby się na jej wprowadzanie do szkół profesor odpowiada: „Wtedy ludzie byli spragnieni wartości zakazywanych w okresie poprzednim. Teraz sytuacja jest inna i trzeba wnikliwie zbadać umiejętności osób uczących religii”.  Czyli co: wtedy można było posłać byle kogo, ale teraz katechetów trzeba zweryfikować? Przecież od wielu lat muszą być przygotowani jak inni nauczyciele. A może zdanie to należy rozumieć w ten sposób, że dziś trzeba znaleźć pretekst do usunięcia religii ze szkół? Bo wiadomo, wśród wszystkich nauczycieli są ludzie lepiej i gorzej do wykonywania tego zawodu się nadający.

I tak przez cały wywiad: nauka religii nie musi być indoktrynacją (jakby teraz była), duchowni czy teologowie nie mogą być jedyną grupą, która kształtuje program (czy to znaczy, że o tym, czego się uczy na religii katolickiej mają decydować Świadkowie Jehowy?), religii powinni uczyć filozofowie (najlepiej pewnie ci, którzy wykształcili się w szkołach marksizmu-leninizmu, bo po ‘68 roku innych wydziałów filozoficznych, poza KUL,  w Polsce zdaje się nie było), że na religii nie powinno się oceniać wiary, tylko wiedzę (jakby dziś w dokumentach Kościoła pisano coś innego). Wstyd. Zastanawiam się, dlaczego Katarzyna Wiśniewska, która wywiad prowadziła, pozwoliła, by jej szacowny rozmówca wyszedł na takiego ignoranta. Aż tak go nie lubi?

Zebra to też koń, tylko w paski

Sama też zresztą nie grzeszy rozumieniem problemu szkolnej katechezy. Na przykład arbitralnie stwierdzając, że przeciętny katecheta nie uczy stawiania pytań. Skąd ma taką wiedzę? Z prywatnego objawienia?  Albo czy zadała sobie trud porównania, jak katecheci wypadają w tym względzie na tle nauczycieli fizyki czy angielskiego? No i przede wszystkim wykazuje się niezrozumieniem problemów ze dwa razy w wywiadzie wspominając, iż nie wszyscy w Kościele uważają, że religia w szkole to do końca dobry pomysł (kiedyś środowisko Tygodnika Powszechnego, a dziś bp Marek Mendyk, przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego). Motywy, którymi kierują się ludzie Kościoła krytykujący szkolną katechezę wypływają z zupełnie innych inspiracji  niż krytyka tych, dla których religia w szkole jest solą w oku. „Nie budować elektrowni jądrowej” zupełnie inaczej brzmi w ustach zatroskanego o środowisko ekologa, a inaczej wypowiadane przez przedstawiciela węglowego lobby. Pani Wiśniewska tej różnicy nie widzi?

Hipopotam jednak do konia niepodobny

Problemy, jakie napotyka dziś szkolna katecheza są pochodną kryzysu, w jakim znalazła się polska szkoła. Kryzysu, w który wpędzili ją specjaliści od nauczania i wychowania, swoją wiedzę czerpiący  z mądrych książek, ale z realnym nauczaniem i wychowaniem niemający do czynienia. Podstawowym ich błędem jest mniemanie, że dzieci i młodzież uczą się dzięki zastosowaniu odpowiednich metod. Według nich rola nauczyciela sprowadza się do ich umiejętnego zastosowania. Spycha to nauczyciela z pozycji przewodnika, pedagoga (paidagogos to ten, który prowadzi młodych) do roli trybika w maszynie procesu nauczania. Nauczyciel ma lekcję zaplanować, metodę zastosować i  wszystko zgodnie z urzędniczymi zasadami udokumentować. Reszta się nie liczy.

Nauczyciel zepchnięty do roli trybika w machinie traci swoją osobowość. Nic dziwnego, że u młodych, wrażliwych na budowanie relacji, także autorytet. A przecież nie chodzi tylko o sam proces nauczania. Nauczyciel musi pisać nieprawdę w dzienniku, żeby nikt się nie czepiał, nauczyciel w razie konfliktu z uczniem (o stopień, o zachowanie) musi się tłumaczyć jak szczeniak ze swojego postępowania przed nie znającym sprawy urzędnikiem, który sprawdza jedynie dokumentację. Skoro system nie szanuje nauczycieli, jak mają ich szanować uczniowie?

Jak może być?

Pracowałem w szkole jako katecheta kilkanaście lat. Niewątpliwie poniosłem wiele porażek. Myślę zresztą, że nie ponoszą ich tylko ci, którzy nie chcą ich widzieć. Na pewno jednak odniosłem też parę drobnych sukcesów. Może dlatego, że pracowałem w tzw. trudnych szkołach, wszystkie rodziły się nie przez stosowanie nie wiadomo jakich metod, ale nawiązywanie relacji. Z dziećmi jest inaczej (uczyłem je stosunkowo mało), ale z młodzieżą osiągałem o wiele więcej, gdy udawało mi się wejść z nimi w dialog. Bo to ich angażowało. Dialog jednak z natury jest nieprzewidywalny. Katecheta  rozpoczynając go nie może przewidzieć, dokąd dojdzie. Może starać się sprowadzać go na właściwe tory, ale nie wolno mu manipulować. Bo cały kapitał szacunku młodych straci. Jego zaangażowanie musi być autentyczne. Wtedy i wiedza młodym niezauważalnie wchodzi do głowy, a i wola do realizacji trudnych wymagań wzrasta.

Między wuefem a lekcją fizyki, między jednym a drugim dzwonkiem, przy konieczności dokonania odpowiednich adnotacji w dzienniku i podyktowania przed końcem lekcji notatki to przedsięwzięcie dość akrobatyczne. Nie znają go nauczyciele akademiccy, którzy zawsze mogą powiedzieć „doczytajcie sobie na ten temat”. Na dodatek katecheta musi też oceniać. I to zgodnie z wymogami dzisiejszej szkoły – skrajnie obiektywnie. Zgodnie z przygotowanym wcześniej dokumentem dotyczącym zasad oceniania.  Problem, którego wykładowcy na uczelniach, stawiający piątki za jedną celną odpowiedź na egzaminie albo pały za jedno zająknięcie się w ogóle nie znają. Żeby być katechetą (i nauczycielem) spełniającym wymagania urzędników i jeszcze czegoś uczniów nauczyć w dzisiejszych szkolnych realiach trzeba być wirtuozem. Czy to nie za wielkie oczekiwanie?

Smutne to, ale wydaje mi się że grzechem głównym szkolnej katechezy i szkolnego nauczania jest to, że urzędnik, profesor i dziennikarz uważając się za najlepszych speców od szkoły, nauczycieli ubezwłasnowolnili.