Skazani za cud

Agnieszka Gieroba; GN 27/2012 Lublin

publikacja 27.07.2012 06:34

Łzy przychodziły zobaczyć tysiące ludzi. Lublin stał się miejscem pielgrzymek wiernych z całego kraju. W 1949 roku władza ludowa na cud nie mogła sobie pozwolić. Jeśli ktoś się upierał, że Maryja płakała, trafiał do więzienia.

Skazani za cud Agnieszka Gieroba/ GN W lipcu 1949 roku lubelska katedra stała się miejscem niecodziennych wydarzeń.

Był lipiec 1949 roku. W diecezji zaczynał swoją pracę nowy biskup Piotr Kałwa. W niedzielę 3 lipca w katedrze odbywały się uroczystości odnowienia aktu zawierzenia Niepokalanemu Sercu Maryi. Po zakończonych uroczystościach, około godziny 15, siostra zakonna Barbara Sadowska zauważyła zmiany na obrazie Matki Bożej. Szybko pobiegła zawiadomić o tym kościelnego, który jej nie uwierzył, myśląc, że to „babskie fanaberie”. Dla świętego spokoju poszedł jednak zobaczyć. W tym czasie przed obrazem w katedrze modliła się spora grupa ludzi, którzy także zauważyli zmiany. Pod prawym okiem Matki Bożej widoczna była czerwona łza. Lotem błyskawicy po mieście rozniosła się wieść, że Matka Boża płacze.

Był cud czy nie?

Do katedry zaczęli napływać ludzie, tak że jej zamknięcie, by zbadać zjawisko, było niemożliwe. Dopiero przy pomocy kleryków, którzy przyszli z seminarium, by kierować ruchem wiernych, udało się późną nocą zamknąć kościół. Zawiadomieni o wszystkim biskupi podchodzili do zjawiska z dystansem. Zarządzili zwołanie komisji, która miała zbadać sprawę. Przypuszczano, że to naciek wilgoci umiejscowił się w tym miejscu, rozpuszczając farbę. Kiedy jednak zdjęto obraz ze ściany, okazało się, że od spodu jest suchy. Pobrano próbki substancji, jednak nie reagowała ona z żadnym znanym wówczas odczynnikiem chemicznym. Nie były to ani łzy, ani krew. Kuria biskupia wydała więc komunikat, że zjawiska tego nie można uznać za cudowne, jednak liczne uzdrowienia i nawrócenia, jakie mają miejsce przed obrazem, np. spowiedzi zatwardziałych grzeszników, z pewnością są znakiem Bożego działania. Jeden z chemików badających wówczas naciek na obrazie zapisał w swoim pamiętniku, że w obawie przed reakcją władz nie można było przyznać publicznie, że ciecz na obrazie jest płynem limfatycznym, czyli pochodzącym z żywego organizmu.

Ludziom oczu nie zamydlisz

Widzącym jednak, co się dzieje, ludziom – doświadczającym wielkiej łaski pokoju w sercu, nadziei, a także fizycznych uzdrowień – nie trzeba było oficjalnych pism potwierdzających cud. Do Lublina zaczęły napływać pielgrzymki z całej Polski. Kolejka chętnych do wejścia do katedry sięgała mostu na Bystrzycy i trzeba było w niej stać 9–10 godzin. Ludzi to nie zrażało. Natomiast przerażona zjawiskiem była ówczesna władza, która zaczęła najpierw za pośrednictwem prasy publikować artykuły o „sfabrykowaniu” cudu przez duchownych, potem o „ciemnogrodzie” wśród wierzących, którzy dają się nabrać, a w końcu organizowano zebrania w zakładach pracy, na których partyjni przedstawiciele próbowali udowodnić, że cudu nie ma. Największą akcją wymierzoną w wierzących i wydarzenia w katedrze miał być wiec na placu Litewskim, który zaplanowano na 17 lipca. Całe miasto zostało obwieszone megafonami, by dobrze słyszalne i wszechobecne były przemówienia partyjnych sekretarzy. Grupy zorganizowanych aktywistów przyniosły transparenty z hasłami antyklerykalnymi i „antycudowymi”, które także głośno skandowano.

Uliczne starcie

W tym czasie w kościele ojców kapucynów na Krakowskim Przedmieściu odbywała się Msza święta. W małym kościółku ludzie się nie mieścili, więc część stała na ulicy, mieszając się niemal z uczestnikami wiecu. Mimo iż obie grupy oddzielał kordon milicji, szybko doszło do przepychanek i wyzwisk. Był to sygnał dla funkcjonariuszy UB, którzy tego dnia występowali w cywilu, do przystąpienia do akcji wyłapywania aktywniejszych osób. Wśród zamieszania nie zauważono początkowo, że kandydatów do aresztowania znaczono kredą na ubraniach. Kiedy ludzie się zorientowali, w panice zaczęli uciekać i chować się do bram. Okazało się wtedy, że centrum miasta obstawione jest milicją i wojskiem. Zaczęły się łapanki uliczne jak za czasów okupacji niemieckiej. Zatrzymanych brutalnie wrzucano na ciężarówki. Ludzie próbowali się wymknąć bocznymi uliczkami. Taką drogę wybrała Helena Sołtys mieszkająca wówczas na ulicy Rybnej. Przez ulicę Kapucyńską i Narutowicza chciała dostać się do domu. U wylotu Koziej drogę zagrodziła jej grupa milicjantów, która właśnie podjechała tu ciężarówką. – Czułam się pewnie, bo mieszkałam przecież niedaleko, więc zaczęłam przekonywać milicjantów, że idę ze spaceru do domu. Nie słuchali mnie jednak, krzycząc, że na pewno idę pod katedrę. Wyzywali mnie przy tym i szarpali. Jeden z nich chwycił mnie brutalnie za rękę. Miałam wtedy pod pachą czyraka, kiedy ten milicjant mnie szarpnął, zabolało mnie tak bardzo, że ugryzłam go w rękę. To był mój koniec. Zostałam aresztowana i oskarżona o próbę obalenia ustroju. Po dwóch miesiącach odbył się mój proces, który miał być pokazowy. Ów milicjant przyszedł z ręką w gipsie na temblaku twierdząc, że tak go pogryzłam. Zostałam skazana na 2 lata więzienia – opowiada swoją historię pani Helena.

Chciał do mnie strzelać

Oskarżonym mógł być każdy kto znalazł się w pobliżu katedry lub publicznie przyznawał do wiary w cud. Śpiewanie pieśni religijnych przed katedrą kwalifikowało się od razu do postawienia przed sądem. Trzeba było wykazać się wielką odwagą, by zabierać głos w obronie Kościoła. Część ludzi przyznających się do wiary nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia, inni świadomie opowiadali się za Panem Bogiem. Do tych ostatnich należeli przede wszystkim studenci KUL i młodzież pochodząca z rodzin o tradycji AK-owskiej.

Do takich osób należał Wiktor Żyszkiewicz, uczeń drugiej klasy Liceum Biskupiego w Lublinie, pochodzący z Chodla. To w jego rodzinnej miejscowości zorganizowano wiec, na którym przedstawiciele władzy z Lublina przekonywali miejscowych, że cudu w katedrze nie było. Młodzi chłopcy, m.in. Wiktor, wdali się w polemikę z prelegentami. W rezultacie doszło do wrzenia na sali. Gdy tego samego dnia grupa przywiezionych aktywistów wykrzykiwała przed kościołem hasła antyklerykalne, młodzież wychodząca z kościoła wygwizdała ich. Szybko jednak pojawiła się milicja, by aresztować młodych. Wiktor uciekł i dla swojego bezpieczeństwa pojechał do Lublina do szkolnego internatu. Po dwóch tygodniach zdecydował się jednak wrócić do domu na wakacje. 28 lipca wieczorem, gdy szykował się do wyjścia do znajomych, usłyszał, jak ktoś na podwórku pyta o niego. – Mój brat Marian powiedział, że mnie nie ma. Potwierdziła to mama, jednak nie uwierzono im. Wiedziałem już, co się święci, i chciałem uciekać. Otworzyłem okno, poodsuwałem doniczki, wtedy jednak rozległ się huk otwieranych drzwi i zobaczyłem milicjanta z pistoletem gotowym do strzału – opowiada. W domu odbyła się rewizja. Chłopcu nie pozwolono niczego zabrać ani z nikim się pożegnać. Trafił do więzienia.

Nie wiadomo, ile dokładnie osób zostało aresztowanych za wiarę w cud. Prawdopodobnie w samym Lublinie zatrzymano ponad tysiąc osób. Większość z nich nie doczekała się procesów sądowych, spędzając w areszcie bez wyroku nawet dwa lata więzienia. Ci, którzy stanęli przed sądem, nie mieli prawa do obrony. Wszyscy zostali skazani i osadzeni w więzieniu na Zamku. Po wyjściu na wolność studenci nie mogli wrócić na studia, ludzie pracujący stracili pracę, mimo że oficjalnie nie było wówczas w Polsce bezrobocia. Choć były to najgorsze lata w ich życiu, nie żałują, że opowiedzieli się za Panem Bogiem. – Przynajmniej dziś z czystym sumieniem możemy patrzeć w lustro – mówią „cudaki”, jak określa się ludzi represjonowanych za wiarę w cud lubelskiej katedrze.