Proboszcz z Montrealu

GN 26/2012 Łowicz

publikacja 05.07.2012 07:00

Kościół jest uniwersalny i czy będę odprawiał Eucharystię w Montrealu, czy w Cielądzu, będzie ona taka sama i będę takim samym kapłanem.

Proboszcz z Montrealu Marcin Wójcik/ GN O. Andrzejewski należy do Zgromadzenia Ducha Świętego. Pochodzi z Wągrowca w Wielkopolsce.

Marcin Wójcik: Czuć u Ojca w mieszkaniu przyjemny zapach kawy.

O. Dariusz Andrzejewski: – Bo jestem miłośnikiem kawy. Mam w swojej kolekcji gatunki z różnych stron świata. Szczególnie lubię tę z Peru, jest łagodna w przełyku, a zarazem czuć jej intensywność. Zbieram też wszystko, co wiąże się z kawą, głównie stare młynki do mielenia ziarna. Jeżdżę po pchlich targach i kupuję niemal każdy, który wpadnie mi w ręce. O, proszę spojrzeć na ten w kącie, jest z XVIII wieku. Mam również kolekcję filiżanek, a także książek dotyczących uprawy kawy, jej zbioru, mielenia i parzenia. Interesuję się też herbatą, ale znacznie mniej niż kawą. Moją pasję wykorzystuję do kontaktów z ludźmi, to znaczy chyba już wszyscy moi parafianie wiedzą, że do mnie zawsze można przyjść na ziarnko dobrej kawy, tudzież listek herbaty. Między innymi właśnie dla takich kontaktów zamierzam zbudować ogród zimowy – cały ze szkła i z podgrzewaną podłogą. Już jest projekt i jeśli wszystko pójdzie dobrze, w październiku będzie gotowy. Widzę to tak: w środku sporo kwiatów, małe stoliczki, przy których rozmawiają ludzie, w tle leci muzyka klasyczna... Nie przewiduję wielkiego ciężkiego stołu przez środek, przy którym ciasno siedzą ludzie i obijają się łokciami. Taki mebel nie stwarza atmosfery do owocnych rozmów przy kawie... Na otwarcie ogrodu zimowego już zaprosiłem Magdalenę Woźny, która napisała książkę „Tajemnice kawy”. Kilka lat mieszkała w Peru i mogła patrzeć, jak kawa rośnie w słońcu.

No proszę, a Ojciec kilkanaście lat mieszkał w Kanadzie, w kraju kojarzonym z syropem klonowym, który dobrze smakuje w połączeniu z kawą.

– Zostałem wysłany przez Zgromadzenie Ducha Świętego do Kanady zaraz po studiach doktoranckich na Uniwersytecie we Fryburgu w Szwajcarii. Miałem odmłodzić prowincję zakonną mojego zgromadzenia w Montrealu (w domu, gdzie mieszkało prawie 30 ojców, średnia wieku wynosiła 80 lat. Kiedy przyjechałem, średnia ta automatycznie spadła do 60 lat). Przez długi czas jeździłem w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Montrealu i odprawiałem Msze św. tam, gdzie nie było księdza. W Kanadzie nie jest tak jak w Polsce, że są parafie, w których urzęduje proboszcz i co najmniej jeden wikary. Tam księży brakuje, parafiami kierują świeccy, a księża przyjeżdżają tylko sprawować Eucharystię. Później zostałem współpracownikiem biskupa Dicaire z północnego Montrealu, w polskim wydaniu byłbym sekretarzem. Nie rezygnowałem także z pracy naukowej i miałem wykłady na wydziale teologicznym. Publikowałem sporo artykułów i felietonów do katolickiej prasy polskiej i kanadyjskiej. Znalazłem również czas na napisanie dwóch tomów „Kapłańskich zamyśleń”, a kard. Marc Ouellet zlecił mi tłumaczenie dokumentu teologicznego na 49. Międzynarodowy Kongres Eucharystyczny w Kanadzie. W Cielądzu też piszę, ale – póki co – do szuflady.

Po 16 latach chyba trudno było wracać do Polski?

– Przyjechałem na niewinny zabieg i w trakcie jego wykonywania okazało się, że moje problemy ze zdrowiem są znacznie poważniejsze i będę musiał przejść trudną operację. Lekarze polscy odradzili mi powrót do Kanady, a ja zdałem sobie sprawę, że mój stan faktycznie nie jest najlepszy, i zostałem. Ale nie jest tak, że zostałem, bo musiałem. Zawsze chciałem wrócić i zawsze tęskniłem za ojczyzną. Za przykład podam moje wigilijne spacery po Starym Porcie w Montrealu, który wychodzi na Ocean Atlantycki. W Wigilię około południa stałem i patrzyłem w kierunku wschodnim, biorąc pod uwagę różnice czasowe. Wiedziałem, że tam, gdzieś za oceanem, w Wielkopolsce jest godzina 18, moja mama i rodzeństwo łamią się białym opłatkiem, jedzą barszcz z uszkami i rybę. Oj, polała się niejedna łezka w Starym Porcie...

Mimo tęsknoty za Polską, o której Ojciec mówi, nadal twierdzę, że musiało Ojcu być trudno zamienić Montreal na Cielądz pod Rawą Mazowiecką.

– Wszyscy mnie pytają, jak ten przeskok przeżyłem, a ja wszystkim odpowiadam, że bez problemu. Kościół jest uniwersalny i czy będę odprawiał Eucharystię w Montrealu, czy w Cielądzu, będzie ona taka sama i będę takim samym kapłanem, byle wystarczyło duszpasterskiej gorliwości i zapału.

Wydaje mi się, że gdyby Ojciec przez całe kapłańskie życie mieszkał w Cielądzu, dzisiaj nie myślałby o ogrodzie zimowym i degustacji kawy z Peru. Chcę przez to podważyć Ojca ostatnie zdanie, że księdzem jest się wszędzie takim samym.

– No, dobrze, jasne, nie jesteśmy z kamienia. Kultura, w której żyjemy, ludzie, wśród których pracujemy i przebywamy, nie pozostają bez wpływu na nas. Myślę, że pewne elementy zachodniego stylu duszpasterstwa, którego się nauczyłem, w połączeniu z pełnymi kościołami w Polsce i – cokolwiek by mówić – szacunkiem do księdza mogą pięknie zaowocować w polskiej rzeczywistości Kościoła.

A nie brakuje Ojcu teatru na wyciągnięcie ręki, klimatu wielkiej montrealskiej metropolii?

– Jasne, trochę brakuje tego, że w tym samym mieście mam operę i teatr, lotnisko, dworzec kolejowy i kilkaset kawiarenek. Tego, oczywiście, w Cielądzu nie mam. Ale mam w zamian łąki zielone, stawy z rybami i lasy za oknem, kota Mruczka, no i miałem myszy na plebanii, które zjeżdżały po poręczach i pchały się do mojego łóżka. Przede wszystkim mam dobrych ludzi, którzy na mnie liczą, bo jestem dla nich ojcem, nie tylko spowiednikiem czy urzędnikiem. A wracając do teatru i opery, nie am z tym problemu, bo blisko do Warszawy i Łodzi. Natomiast w Rawie Mazowieckiej znalazłem bardzo przyjemną kawiarnię, gdzie podają prawie tak dobrą kawę jak moja. Lubię tam sobie pojechać przed południem, sączyć espresso, porozmawiać z ciekawymi ludźmi i poczytać prasę.

To takie amerykańskie… Idę o zakład, że przeciętny łowicki proboszcz nie wpadnie przed południem do pobliskiej kawiarni, by sączyć espresso i czytać prasę.

– Na pewno przesiąkłem troszkę amerykańskim stylem. Najważniejsze, że mojej małej owczarni w Cielądzu to nie przeszkadza, a wręcz ułatwia nam kontakty. Obserwuję, że w niedzielę przychodzą do kościoła osoby, które kiedyś od Kościoła daleko uciekły.

Od dwóch lat jest Ojciec proboszczem mało znanej parafii w Cielądzu, a była już tutaj z koncertem Eleni, było obwoźne muzeum papieskie, był koncert pieśni patriotycznych, w tym roku procesji Bożego Ciała przewodniczył bp Louis Dicaire z Montrealu, w zeszłym roku gościł bp Wojciech Polak, sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski. Jednym słowem – wielcy ludzie przyjeżdżają do Cielądza.

– Nie uważam, że kulturalne przedsięwzięcia można organizować tylko w dużych miejskich parafiach, że tylko tam można zapraszać ciekawych ludzi z – powiedzmy – „wielkiego świata”. Nie widzę różnicy między ludźmi mieszkającymi na wsi a ludźmi mieszkającymi w mieście i denerwuje mnie, gdy ktoś mówi, że na wsi wyższa kultura nie jest potrzebna. Myli się proboszcz, który z takiego założenia wychodzi. Dla przykładu powiem, że nie mam problemu z uzbieraniem autobusu na wyjazd do teatru w Łodzi czy na „nostalgiczną wyprawę” do Lwowa.

Co zaszczepiłby Ojciec na gruncie kanadyjskim, gdyby przyszło tam powrócić?

– Zabrałbym ze sobą przede wszystkim polską pobożność, otwartość i gościnę. Kanadyjczycy, niestety, są ludźmi odrobinę zamkniętymi w sobie, nieufnymi. W Cielądzu i na ziemi łowickiej spotkałem się z wielką życzliwością. Choć sam jestem „poznańską pyrą”, czuję, że zostałem tu przyjęty jako swój. Staram się być otwarty na każdego człowieka – i na babcię, co dwa razy dziennie przychodzi do kościoła, i na tego łobuza, co ostatni raz był w kościele na swoim bierzmowaniu.