Elżbietanki, 
hektary i miliony 


Jolanta Hajdasz
, „Przewodnik Katolicki”


Kościół - Państwo - Finanse |

publikacja 10.05.2012 00:00

To był jeden z największych skandali towarzyszących decyzjom Komisji Majątkowej. Prasa grzmiała, że pazerne, choć naiwne elżbietanki z Poznania dostały jako rekompensatę grunt w Warszawie, na którym 
nieźle zarobiły, korzystając z usług byłego esbeka.



Siostry elżbietanki odzyskały odebrany im po wojnie szpital przy ul. Łąkowej w Poznaniu. Budynek jest bardzo zniszczony robert woźniak 
Siostry elżbietanki odzyskały odebrany im po wojnie szpital przy ul. Łąkowej w Poznaniu. Budynek jest bardzo zniszczony

Centrum Poznania, ulica Łąkowa. Przed sporym budynkiem z czerwonej cegły zadbany klombik z żółtymi bratkami i pozamiatanym wybrukowanym chodnikiem. O tym, że nie jest to zwykły dom, świadczy niewielka rzeźba Matki Bożej tuż przy furtce. I spokój wokół. Nawet dzwonek do drzwi jest cichy, subtelny, trzeba się skupić, by usłyszeć, czy w ogóle działa. To główna siedziba Poznańskiej Prowincji Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety. Na kimś spoza Poznania robi zapewne niezłe wrażenie, bo budynek jest potężny, ma kilka pięter i tak na oko setkę okien. Ale poznaniacy wiedzą, że siostry mieszkają tylko w niewielkiej jego części, reszta to wybudowany ponad 100 lat temu szpital, po wojnie odebrany elżbietankom i upaństwowiony.
Jeszcze kilka miesięcy temu przyjmowano tu chorych. Teraz budynek wygląda na opuszczony i chyba mało kto wie dlaczego. Szpital był znany i ceniony. To tu powstały pierwsze w Polsce oddziały opieki paliatywnej. Tu pracował prof. Jacek Łuczak, który zakładał pierwsze hospicja. Co się więc stało? Jak się później okaże, losy szpitala to też efekt specyficznie rozumianego prawa „zwrotu mienia”. Ale po kolei.
– Żeby mówić o odzyskanym majątku, trzeba najpierw wiedzieć, co się utraciło – wita mnie w progu domu s. Kamila, uśmiechnięta przełożona prowincji poznańskiej elżbietanek, z wykształcenia i z zawodowej praktyki pielęgniarka. 16 lat pracy w tym właśnie szpitalu, na który obie teraz patrzymy ze smutkiem, bo już nie przyjmuje chorych. W wiosennym słońcu odrapane mury i pękający tynk to wyjątkowo przykry widok. 


100 lat


Elżbietanki w Poznaniu są już prawie 100 lat. Okrągły jubileusz będą obchodzić w przyszłym roku. Prowincję utworzono 11 stycznia 1913 r. Od początku, zgodnie z konstytucją zgromadzenia, siostry zajmowały się chorymi. Robiły to na tyle energicznie, że tuż przed wybuchem wojny w 1939 r. udzielały porad ambulatoryjnych w ponad 70 swoich domach i pracowały w ponad 30 szpitalach samorządowych w regionie. Prowadziły aż 6 szpitali własnych, m.in. w Lesznie, Sierakowie i ten najważniejszy, w Poznaniu, wybudowany na własnym gruncie, z darowizn i z własnych środków zgromadzenia. Ponad połowa elżbietanek (a tylko w poznańskiej prowincji było ich prawie 900) miała ukończone specjalistyczne szkoły pielęgniarskie. 
Okupacja w Warthegau, czyli Kraju Warty, jakim stała się Wielkopolska, to czas aresztowań i wywózki sióstr do obozów, a tylko dla niektórych praca w szpitalu, wykonywana pod ścisłym nadzorem niemieckiej „Oberin”, nawet bez możliwości noszenia zakonnego stroju. Po „wyzwoleniu”, a potem opuszczeniu miasta przez Rosjan, siostry wracały do pracy w swoich szpitalach. Placówki były bardzo zniszczone. Szpital w Poznaniu praktycznie nie miał dachu, miał za to wypalone instalacje elektryczne, zdemolowane centralne ogrzewanie, wyrwane drzwi i okna wraz z futrynami. Nie było żadnych urządzeń szpitalnych, aparatury czy narzędzi chirurgicznych ani mebli. Więc znowu praca od podstaw, praktycznie od zera. Efekt? Imponujący, bo do 1949 r. porady ambulatoryjne udziela się już w ponad 40 placówkach zgromadzenia, a siostry prowadzą 
4 szpitale własne. Poznański liczy aż 200 łóżek. 


„Przejęcie”


Władza ludowa, jak widać, miała już co przejmować. W 1949 r. wszystkie szpitale prowadzone przez zakony w Polsce, wraz z ich majątkiem ruchomym i nieruchomym, przeszły na własność państwa. Tyle mówi urzędowy język komunistycznej władzy. W praktyce to „przejęcie” odbywało się znienacka, z dnia na dzień, bez uprzedzenia. W Poznaniu siostrom zabrano dosłownie wszystko, od medycznego sprzętu po ostatnią łyżkę w szpitalnej kuchni i tabletkę w słoiczku. Jeśli któraś siostra miała w pracy coś osobistego, np. budzik lub lampkę na biurko, musiała udowodnić, że to jej własność, inaczej traciła nawet taki drobiazg. Później przez wiele lat w niejednym „państwowym” szpitalu w Poznaniu zdumieni chorzy odkrywali na swoich piżamach czy pościeli pieczątki z napisem: „Szpital Sióstr Elżbietanek”, który formalnie dawno nie istniał. 


Odzyskiwanie ruin


Gdy więc w 1989 r. ustawa o stosunku państwa do Kościoła katolickiego stworzyła możliwość odzyskania utraconego majątku przez kościelne instytucje, swoimi szpitalami, przedszkolami i utraconą ziemią zainteresowały się też poznańskie elżbietanki. – Jedną z pierwszych odzyskanych przez nie placówek był szpital w Zielonej Górze, a raczej to, co z niego zostało – opowiada s. Irmina, zajmująca się obecnie finansami zgromadzenia. – Wszystkie odzyskiwane przez nas budynki były bardzo zniszczone, ale ten w Zielonej Górze wręcz zdewastowany. Przed naszym przyjściem zabrano z niego chyba wszystko, co nadawało się do użytku, a to, co się komuś nie przydawało, np. stare biurka czy szafki, wyrzucono przez okno, żeby przypadkiem nam nie było łatwiej – opowiada. 
Dziś w budynku w Zielonej Górze elżbietanki prowadzą przedszkole dla dzieci niepełnosprawnych, przedszkole ogólnodostępne, ośrodek rehabilitacyjno-wychowawczy dla dzieci i młodzieży oraz rehabilitację dla pacjentów z miasta. Gdy pytam, ile zgromadzenie wydało na remonty w tej placówce, s. Irmina tylko macha ręką: – Wydałyśmy o wiele więcej, niż powinnyśmy, ale ważne, że ten budynek nadal służy ludziom, inwestujemy w ten obiekt cały czas. 
Tak samo jest w Lesznie i wszędzie tam, gdzie elżbietanki wracają do swojej własności. Dla nich bowiem „pielęgnowanie chorych jest głównym zadaniem życia, o ile wiek i stan zdrowia na to pozwalają”. Tak brzmi dewiza zawarta w konstytucji zgromadzenia z 1892 r. Traktują ją poważnie na przekór kontraktom, algorytmom, kasom chorych, Narodowemu Funduszowi i całej szpitalnej biurokracji. 
Wydawać się mogło, że takie podejście do spraw majątkowych zabezpiecza przynajmniej przed posądzeniem o chciwość. Okazało się, że nie. 


Białołęka 


Bomba wybuchła 3 lata temu. W ramach rekompensaty za utracony po wojnie majątek, w czerwcu 2008 r. Komisja Majątkowa oddała poznańskim siostrom elżbietankom 47 ha gruntów na warszawskiej Białołęce. Siostry nie miały wpływu na to, gdzie i jaki grunt lub jaka kwota odszkodowania będą im przyznane w zamian za zabrane mienie. O tym decydowała Komisja. Jak podkreśla ich obecny pełnomocnik – mecenas Ryszard Kryj-Radziszewski – nieruchomości w Białołęce siostry nie objęły nawet w posiadanie. Zaakceptowały tylko propozycję ówczesnego pełnomocnika Marka P., aby spieniężyć te grunty po cenie odpowiadającej wartości oszacowanej przez rzeczoznawcę majątkowego, która była przedstawiona i zaakceptowana przez Komisję Majątkową. Za okres ponad 70 lat władania nieruchomościami sióstr – podkreśla mecenas Radziszewski – Skarb Państwa nie wypłacił żadnego odszkodowania ani nie uiścił czynszu. Budynki zostały zwrócone zniszczone i pozbawione wyposażenia, bez przywrócenia ich do stanu pierwotnego, czyli z daty ich zagarnięcia. 
Rzeczoznawcy na zlecenie strony kościelnej wycenili teren w Białołęce na 30,7 mln zł i za taką kwotę siostry go sprzedały biznesmenowi z Pomorza, panu M., który odsprzedał go zaraz z ponaddwukrotnym przebiciem swoim synom.

„Zapomniał” jednak zapłacić siostrom. Wpłacił jedynie zaliczkę, tj. 5,5 mln zł. Brakuje więc nadal ponad 25 mln, choć od podpisania notarialnego aktu sprzedaży minęły ponad 3 lata. W tym czasie Prokuratura Okręgowa w Warszawie zdążyła wszcząć i umorzyć postępowanie wobec biegłych, którzy wycenili grunt na potrzeby Komisji. Agencja Nieruchomości Rolnych po miesiącu od orzeczenia Komisji zamówiła bowiem wycenę u innych rzeczoznawców, którzy, jak oburzała się np. „Gazeta Wyborcza”, oszacowali ten teren na ponad 100 mln zł.
Gmina Białołęka, na której terenie jest tych 47 ha, jeszcze podwajała tę kwotę. Mówiono nawet o straconych 240 mln zł. Prokuratura jednak nie postawiła nikomu zarzutu i umorzyła postępowanie w ubiegłym roku w czerwcu (nadal jest ono nieprawomocne). 
Elżbietanki niczego więc nie zyskały. Kupujący skutecznie uchyla się od zapłaty, mimo uzyskania przez zgromadzenie sądowej klauzuli wykonalności i mimo 
wszczęcia egzekucji komorniczej. 


Pieniądze pilnie potrzebne


Elżbietankom pieniądze bardzo by się teraz przydały. Gdy pytam, na co, s. Kamila i s. Irmina nie odpowiadają. Prowadzą mnie tylko wąskim korytarzem na podwórze, a potem tylnym wejściem do szpitala, którego bryłę podziwiałam, podchodząc do furty ich domu zakonnego. Z bliska ta ich elżbietańska perełka, jak same mówią, wygląda jeszcze gorzej niż od ulicy. To niemożliwe, by jeszcze pół roku temu ktoś tu leczył chorych. A przecież do października 2011 r. był tu Szpital Kliniczny Uniwersytetu Medycznego. Bez rozgłosu został oddany zakonnicom w stanie, w którym bez generalnego remontu nie ma szans na kontynuowanie działalności. Gołym okiem widać, że do wymiany są wszystkie instalacje i chyba większość okien. A gdzie sprzęt, meble, wyposażenie? Przecież to będzie kosztować majątek – myślę sobie. – Po co siostry to brały z powrotem? To przecież ruina... 
– Tu musi być szpital i musi on służyć ludziom – mówi zdecydowanie s. Kamila. – Ja w tym szpitalu znam każdy kąt, każdy schodek, nie pozwolę go zmarnować. Wszystkie pieniądze, jakie odzyskamy, przeznaczymy na jego remont – zapewnia, a s. Irmina potwierdza jej słowa. – Zgłosiła się do nas firma, która chce kupić ten budynek i wyremontować go na hotel, ale nawet się z nimi nie spotkałam. Nasze poprzedniczki wybudowały ten szpital, a my musimy go odbudować dla innych. Na pewno się uda – modlimy się o to od dawna. Nie chcemy niczego dla siebie. Niech nam tylko wreszcie zapłacą. 
Zdanie s. Kamili potwierdza zarząd Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety w Poznaniu. Zakonnice wiedzą, że łatwo nie będzie, że pewnie jeszcze niejeden raz ktoś opisze ich „pazerność” albo „chciwość”, a w najlepszym wypadku „naiwność”. One już się tym nie przejmują. Fachowym okiem patrzą na zniszczone korytarze i puste sale operacyjne, wierząc, że musi im się udać. Udało się w każdym miejscu, gdzie zaczynały od zera, to i w Poznaniu się uda. Przecież 100 lat temu elżbietankom nie było łatwiej. 
•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.