Muzyka ciemności

ks. Roman Tomaszczuk; GN 12/2012 Świdnica

publikacja 10.05.2012 06:14

Miłość jest ślepa, ale do czasu – tak jest zazwyczaj. Tym razem jednak stało się inaczej. Niewidoma pozostanie do końca.

Muzyka ciemności Ks. Roman Tomaszczuk/ GN „Niech się stanie według Twojego słowa” – to wyznanie Leonard Przybyszewski powtarza za każdym razem, gdy słońce nowego dnia ogrzewa pergamin policzka.

Nic mi nie zrobią – myśli i otwiera drzwi. Ufny, przekonany, że świat jest dobry, a zło zdarza się tylko wtedy, gdy zabraknie miłości. A on ma jej bardzo dużo. Wciąż pod dostatkiem. Wita się serdecznie. Powoli wypowiada słowa. Obraca się i wchodzi do pokoju. Powoli, żeby niczego nie strącić. Powoli, bo nogi odmawiają posłuszeństwa. – Proszę usiąść – zachęca, sadowiąc się na kanapie. Leonarda Przybyszewskiego oblewa światło. Niepotrzebnie.

Ponad głowami

Jeszcze kilka miesięcy temu wspinał się na kościelny chór. Jeszcze miał siłę, a nogi, choć ciężkie jak nigdy dotąd, niosły go w górę. Kilkanaście metrów ponad tłumem odnajdywał swój raj. Cieszył się przestrzenią, którą rozumiał, bo mówiła do niego jak nic innego. Rozumiał ją, a ona żyła w nim jak rzadko gdzie. Nie traktowała go zawsze tak samo. Pozwalała sobie na wiele więcej niż u innych. Wiedziała, że jest jej zakładnikiem. Wdzierała się więc do serca albo wprost przeciwnie, sączyła niepozornie. Wślizgiwała się do umysłu albo despotycznie posiadała go na własność. Drażniła ciało, zadając ból albo pieściła je, muskając niezwykłą gamą tonów. – Czwartek, piątek, sobota… – mówi z namysłem, jakby w transie. Porządkuje umysł, żeby doszukać się szczegółów długiego życia. Ma 93 lata.

– Wszystko zaczęło się w Maliszewie koło Włocławka – uśmiecha się, bo znowu czuje zapach domu, obejścia, sianokosów. Ale pierwsze, co pamięta, to głos babci. To ona go niańczyła. Był przecież jej oczkiem w głowie, a ona jego przewodniczką i nauczycielką. – Śpiewała, wciąż śpiewała, a ja szybko się uczyłem. Pamiętam jak dziś: „Zakwitły róże w tym pięknym ogrodzie…” – zaczyna bez trudu i ciągnie dalej, o tym, jak to dziewczyna straciła wianek, jak żołnierz ją porzucił, a ta nie wie już komu może się poskarżyć, od kogo domagać sprawiedliwości. Babcia śpiewała. On słuchał i powtarzał. – Takie tam przyśpiewki – ucina zawstydzony. Milknie.

Szczotki i dźwięki

Kiedy się urodził, dali mu na imię „silny jak lew” (Leonard), jakby na przekór ciemności, którą przyjął wraz z pierwszym oddechem.  Skazany przez naturę na całkowitą zależność od innych, kochał życie. Takie, jakie otrzymał. – Moja wola życia musiała być widoczna, skoro dziedziczka, pani Nałęcz, postanowiła wysłać mnie do Lasek. Zapytała więc mamę o zgodę, a ta odpowiedziała, że jeśli „nie na jakie zmarnowanie tam ma pójść, to niech idzie” – mówi z lekkim uśmiechem. Ożywia się. Wspomina Zakład dla Ociemniałych, pionierskie dzieło Róży Czackiej, hrabianki, która gdy sama zaczęła tracić wzrok, postanowiła podzielić się swoim doświadczeniem z podobnymi sobie. Została zakonnicą i założycielką Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. W roku, w którym na świat przyszedł Leonard, fundatorka zaczęła gromadzić wokół siebie niewidome dzieci z całej Polski, dlatego ociemniały dziesięciolatek z Maliszewa poznał ją już jako matkę Elżbietę. Krótko po tym, gdy przyjechał do zakładu, pracę w internacie rozpoczął Henryk Ruszczyc, wychowawca, którego chłopcy pokochali jak ojca. Człowiek, który wprowadzał dzieci w świat i udowadniał, że nie jest on wrogi, że jest w sam raz także dla nich.

– Niewidomy miał stać się człowiekiem użytecznym – przekonywała ówczesna pedagogika – mówi Leonrad. – Matka Elżbieta i pan Henryk poszli dalej. W Laskach dzieci uczyły się robienia szczotek i wyplatania koszyków. Uczyły się gry na instrumentach i śpiewu. – Skrzypce i fortepian to był mój żywioł – mówi i nagle, nieoczekiwanie, znowu odczuwa niepokój, bo zbliża się do muru niepamięci. Historia staje się coraz bledsza. Pozbawiona obrazów, wypełniona jedynie zapachami, dźwiękami i fakturą przedmiotów nie ma takiej siły jak u widzących. Walczy więc o nazwisko swego profesora od muzyki. – Czwartek, piątek, sobota… – powtarza refren wywołujący wspomnienia. – Nie umiem mówić – skarży się. Rezygnuje.

Kroki świadectwa

W swoim mieszkaniu tuż obok kościoła Aniołów Stróżów w Wałbrzychu mierzy się na co dzień nie tylko ze ślepotą. Ta dla niego jest czymś tak zwyczajnym jak życie, jak oddychanie i sen. Jest zamknięciem, ale nie stratą. Otwiera przecież na oścież pozostałe furtki zmysłów. Trudniejsza do przyjęcia jest nietrwała pamięć. Zawodzi, a to komplikuje starcze życie. Nie pozwala śledzić historii, każe skupić się na „tu i teraz”, ale kiedy uchyla rąbka tajemnicy, której z taką zazdrością strzeże, wtedy natychmiast wraca ogrom przeżyć. Zamęt. – A może… gdyby one wszystkie były takie niezatarte, to człowiek nie wytrzymałby ich ciężaru? – rzuca i czeka. Na co? Na prawdę o sobie samym. Tak, pamięć chroni, gdy zakrywa nieprzeniknionym całunem minione dzieje, spotkanych ludzi, popełnione czyny, ale wtedy też kradnie tożsamość. Kim jestem? Niech odpowie matka Elżbieta. „Niewidomy nieudolny i nieszczęśliwy, otoczony miłością i opieką, daje świadectwo przede wszystkim nauce Ewangelii, która nakazuje dobroć i bezinteresowne miłosierdzie dla wszelkiej nędzy”. – Tak mówiła? No proszę, już coś wiemy – podsumowuje zadowolony z postępu.

Błyskotliwy umysł, opanowanie i delikatność kwalifikują Leonarda do szkoły średniej. Właśnie ją zakładają. Tu na miejscu w Laskach. Uczy się chętnie. Jest pojętny i szczęśliwy. Maturę kończy tuż przed wybuchem wojny. Zanim wróci do domu, zdobędzie jeszcze jeden fach: masażysty. Palce, których dotyk rysuje w wyobraźni kształty i twarze, czują także ciało. Czują zupełnie inaczej, pewniej, uważniej i głębiej niż wtedy, gdy człowiekowi tak wiele zabiera wzrok. – Czwartek, piątek, sobota… – znowu przerwa. Opowieść ustaje. Mózg musi poukładać wszystko według swoich kryteriów. Jakich? To wiedzą wszyscy dziewięćdziesięciolatkowie. Tylko oni. Reszta musi dojrzeć.

Kolejność nieważna

Wojna? Raczej w domu, ale nie tylko, bo przecież pracował w niemieckiej fabryce tytoniu. Tam nauczył się palić. Nie z przekonania, tylko z nienawiści. Do okupantów. Palił przecież tylko dlatego, żeby ich okradać. To też był ruch oporu. Niebezpieczeństwo? Nie kojarzy za bardzo. Koniec wojny? Też nie wyrył się w pamięci na tyle mocno, żeby dzisiaj przebić się do świadomości. Potem specjalistyczne studia muzyczne. W Poznaniu? Może. Zaczyna się dorosłe życie. Przez rok jest dyrektorem muzycznym w teatrze. W którym? Wiadomo tylko, że zanim trafia do Wałbrzycha, poznaje Wrocław i Świebodzice. Tutaj, w mieście węgla i porcelany, w kamienicy sąsiadującej z kościołem, zajmuje pokój u pani Wróblewskiej. Dobra kobieta opiekuje się niewidomym organistą.

Tymczasem Leonard zdobywa serca nie tylko swoim wyrobieniem muzycznym i wirtuozerią, ale przede wszystkim zaskakującą pogodą ducha i urokiem osobowości. Jak to możliwe? To przez Laski, bo matka Elżbieta przekonywała: „Niewidomy pogodny i radosny to świadek tego, że Wiara i Miłość nadprzyrodzona mogą przezwyciężyć wszelkie cierpienie. Ten sam niewidomy, przyjmujący swoją ślepotę w duchu zadośćuczynienia za innych, realnie działa na płaszczyźnie nadprzyrodzonej i owoce tego jego działania mogą być nieobliczalne w skutkach”. – Chce się żyć – myśli każdy, kto wie, że ten anielski głos z niedzielnej Sumy, choć zachwyca barwą i dykcją i wyśpiewuje chwałę Boga, nigdy nie opisze zdumienia tęczą, wschodu słońca czy barwy płatków róży. Praktyka masażysty, prowadzenie chórów, próby i lekcje, ćwiczenia i doskonalenie warsztatu, poezja wystukiwana na brajlowskiej maszynie do pisania. – I samotność wybrana ze względu na urodzenie – wtrąca. Wszystko to wypełnia życie tak szczelnie, że na nic już nie ma miejsca. Pozory.

Idziemy do księdza!

Kiedy rodziła się Grażyna, Leonard świętował niemalże chrystusowe lata życia. Gdy dwadzieścia lat później dziewczyna pojawiła się u niego na próbie chóru, od razu wiedziała, że niewidomy mistrz będzie panem jej serca. – To nie jest dobre, zapewniałem. Nie chciała słuchać. Piętrzyłem przed nią trudności. Ona wciąż była mocniejsza. Poszedłem więc do księdza, żeby jej wytłumaczył. Spróbował, ale zaznaczył, że jak się kobieta uprze, jak się zakocha, to nic człowieku nie poradzisz. Miał rację – wspomina. – Dobrze, że się uparła… – chce powiedzieć jeszcze więcej. Słowa więzną w gardle. Milknie. Tym razem nie z powodu niepamięci, ale serca – poruszonego do żywego. Żona zmarła cztery lata temu. – Kochaliśmy się całe nasze życie. Kochaliśmy się i szanowali – ucina rozrzewnienie.

Długie życie najbardziej boli wtedy, gdy nie masz już rówieśników, gdy stajesz nad grobem kolejnych przyjaciół, gdy żegnasz swoich najbliższych, gdy musisz zaśpiewać także tym, których kochasz, „Niech aniołowie zawiodą cię do raju”. Wreszcie sam zaczynasz walczyć jak Jakub z Aniołem, bo pytania o zasadność Bożej woli, o czas, który ci został, i tęsknotę, która chce skonać, nie dają spokoju. On, Bóg, wie swoje. Ocenia, że jeszcze nie czas. Przegrywasz pojedynek? Chyba nie, jeśli tylko umiesz szeptać słowa zawierzenia: „Niech się stanie według Twojego słowa” – więc powtarzasz to wyznanie za każdym razem, gdy słońce nowego dnia ogrzewa pergamin policzka. – Czwartek, piątek, sobota… – znużenie daje o sobie znać. Znowu zatrzaskuje pamięć. Ciekawe, czy pod zamkniętymi powiekami oczy, które nigdy nie widziały, mogą być zmęczone? Wraca córka.

Mamy imiona

– Mój brat urodził się rok po ślubie rodziców. Ja w roku 1975 – mówi Elżbieta (czy otrzymała imię na cześć hrabianki z Lasek?). Oczywiście, mogłaby być nawet prawnuczką swego ojca. – Tato organista. Tato niewidomy muzyk to nie był powód do wstydu. To nas wyróżniało – wspomina szkolne lata. – Pan Bóg bardzo kocha mojego tatę, który chociaż urodził się w tak trudnych czasach w ogóle, a dla niepełnoprawnych w szczególności, to jednak osiągnął tak wiele – zauważa. To nic, że dzieciaki znanego organisty miały imiona… nie liczyło się to dla wielu, więc wołali na nich „organiściaki”. Dla nich samych nie było to sympatyczne, a przecież zdarza się po dziś dzień. – Tak więc jako dzieci nie mieliśmy problemu z niepełnosprawnością taty. Strach jednak pojawił się później. Szczególnie gdy rodziłam pierwszego synka. Wiele mnie kosztowało zadanie pytania o to, czy dziecko widzi. Za drugim i trzecim razem już o tym nie myślałam – przyznaje.

Słowom córki przysłuchuje się z uwagą. Uśmiecha się delikatnie. Jest dumny ze swoich dzieci. Dobry tato, któremu nigdy nie można było spojrzeć prosto w oczy, ale za to pozwalał, by zaglądać mu prosto w serce.