Mądre rady do szuflady

GN 10/2012 |

publikacja 08.03.2012 00:15

O tym, jak radzić wątpiącym, nie udzielając przy tym „dobrych rad”, z ks. Adamem Ruckim rozmawia Marcin Jakimowicz

Mądre rady do szuflady Henryk Przondziono/GN Ks. prał. Adam Rucki (61 l.), kapłan diecezji ostrawsko-‑opawskiej, wieloletni ojciec duchowny kapłanów tej czeskiej diecezji

Marcin Jakimowicz: Czy była w życiu Księdza chwila, gdy kompletnie zwątpił Ksiądz w Boże miłosierdzie?

Ks. Adam Rucki: – Chyba nie… Jestem bardzo słaby i pewnie dlatego Bóg nie zesłał na mnie takiej pokusy. Pamiętam, że największy kryzys wiary przeżyłem jako… pięcioletni brzdąc (śmiech). Mama tłumaczyła mi, że w żłóbku w kościele w Bukowcu leży mały Jezus. Wierzyłem w to bez żadnych wątpliwości. Skoro mama tak mówi? Kiedyś wymknąłem się spod jej wzroku, podbiegłem do stajenki i dotknąłem Jezuska. Był twardy. Przeżyłem szok. Rozpłakałem się: mamo, oszukałaś mnie!

A więzienie? Czy nie było próbą wiary?

– Było. Tyle że Pan Bóg mnie na nie przygotował. I uchronił przed zwątpieniem. Spodziewałem się prześladowań. Gdy chrzci się syna komunistki z Trzyńca, nie można oczekiwać nagrody… Zostałem zamknięty w 1984 r. A dopiero po roku miałem proces. Tak wyglądała komuna w Czechosłowacji. Psychoza była tym większa, że był to rok zamordowania ks. Popiełuszki. Ja już wcześniej patrzyłem w czasie Drogi Krzyżowej na związane ręce Jezusa i szeptałem: „Panie, nie wiem, kiedy mnie zamkną, ale wiem, że to niebawem nastąpi. Daj siłę na ten czas”. Padłem na kolana i długo się modliłem: „Proszę, bym nie zwątpił w Twą miłość”. Ludzie straszyli: „Zlikwidują cię, jak Popiełuszkę”. A ja słyszałem w sercu: „Nie bój się. Zabiją cię? To będziesz wtedy ze Mną. Pójdziesz na lepsze”… Wtedy zrozumiałem, co czuli męczennicy, którzy szli na areny ze śpiewem na ustach. To naprawdę możliwe! Po raz pierwszy przyszli po mnie, gdy byłem w górach. Po powrocie proboszcz powiedział: „Byli po ciebie”. Zjawili się następnego dnia. „Czego panowie sobie życzą?”. „Pójdzie pan z nami. Proszę wziąć dowód osobisty”. „Nie wierzę wam. Wezmę też ręcznik i szczotkę do zębów”. Przydały się.

Rozkręcał Ksiądz właśnie grupę uwielbiającą Boga…

– Tak. I dlatego kłóciłem się z Panem Bogiem. Czyli… modliłem się, bo kłótnia to najszczersza modlitwa. „Panie, o co chodzi? Czemu teraz? Widzisz, że młodzi ludzie spotykają się, by Ciebie uwielbiać. Przychodzą młode małżeństwa. Widzisz, że pracowałem dla Ciebie do nocy”. Ale po jakimś czasie, gdy wylądowałem w celi, usłyszałem: „I co, przyjemnie wielbiło ci się z ambony? To spróbuj teraz”. Spróbowałem. Zacząłem wielbić Boga. Nie za zło – bo za zło nie można Go uwielbiać – ale w złu. W tej jaskini lwa, w jakiej się znalazłem. Wołałem: „Nie rozumiem tego, co mnie spotyka. Daj mi siłę, bym nie zwariował, niczego nie podpisał”. Bo dla mnie byłoby to zaparciem się Chrystusa. I Bóg wysłuchał mnie. Niczego nie podpisałem. A była taka rozmowa: „Podpisze tu ksiądz, będzie nowy kościół, plebania. Jeśli nie, ruszy nowy proces”. Nie ugiąłem się. Myślę, że dzięki tamtemu uwielbianiu Boga w areszcie.

Co było najgorsze?

– To, że w tej malutkiej celi siedziało sześciu facetów. I wszyscy palili. Nieustannie miałem migrenę. Rozsadzało mi głowę. Na szczęście dostąpiłem łaski, bo zabrakło im papierosów. Siedział z nami też ubek. Poznałem go, bo najgłośniej przeklinał komunistów. Podpuszczał nas. Wiedziałem, że milczenie jest zgodą na to, co mnie spotyka. Powiedziałem tylko: „Człowieku, myślisz, że nienawiścią coś wskórasz na tej ziemi?”. Odszedł.

„Niech będzie przeklęty dzień, w którym się urodziłem! Niech będzie przeklęty człowiek, który powiadomił ojca mojego: Urodził ci się syn, chłopiec!”. Wielu pobożnych katolików odesłałoby autora tych słów do psychiatry. Tymczasem to krzyk Jeremiasza.

– Wątpliwości mogą dotknąć każdego. Dlatego tak bardzo boję się być „wujkiem dobrą radą!”…

Gdy mój znajomy miał ogromne wątpliwości związane z wiarą w Bożą miłość, nie przyjmował absolutnie żadnych argumentów. Co z tego, że otaczający go ludzie powtarzali: „Bóg cię kocha”. On wiedział swoje. Czy rozmowa z wątpiącym ma w ogóle sens?

– Ma sens. Ale to nie może być poklepanie po plecach: „Nie martw się. Wyjdziesz z tego”. I nie może być sypaniem z rękawa „dobrymi radami”. Nie wiemy, jak głębokie wątpliwości ma osoba, z którą rozmawiamy. Mała Tereska pisała, że gdy przeżywała „ciemną noc wiary”, chciała nawet popełnić samobójstwo! I to jako mniszka karmelitańska! Oczywiście pobożne siostry wykreśliły te zdania z rękopisów. Ja często podpowiadam ludziom w takich sytuacjach: uwielbiaj Boga.

W takim stanie???

– Uwielbienie to nie emocja. To decyzja. To akt wiary. Teresa z Lisieux wątpiła w istnienie Boga, a jednak… wołała do Niego. Krzyczała do Tego, w którego miłość wątpiła.

Podobnie Matka Teresa z Kalkuty. Pisała: „Boże, jeśli istniejesz, wysłuchaj mnie…”.

– Prawdziwe uwielbienie to decyzja. Widziałem w Czechach małżeństwa, które decydowały się na uwielbienie Boga po śmierci swojego dziecka. Rodzice mówili: „Panie, kochaliśmy naszego syna. Miał 19 lat. Bardzo nam go brakuje. Ale przecież on zawsze należał do Ciebie. Uwielbiamy Cię!”. Słuchałem tego i, jako ksiądz, byłem zawstydzony... To było tak mocne świadectwo, że nawet ateiści łapali się za głowę: o co w tym wszystkim chodzi? Przywołuję tę historię, bo wątpliwości w wierze pojawiają się zazwyczaj po jakichś życiowych zawirowaniach, bolesnych przeżyciach. W głośnej katastrofie pociągu na Morawach (spadł z mostu) zginęło mnóstwo ludzi. Między innymi młoda, piękna dziewczyna. Miała 18 lat. Odprawiałem za nią Mszę św. Głowy jej zapłakanych rodziców rozsadzały wątpliwości. Pytali: „Dlaczego?”. Zacząłem się kłócić z Bogiem: „Panie, nie rozumiem tego. Czemu to niewinne dziecko zginęło?”. Jak tu rozwiać wątpliwości rodziców? I w czasie Mszy św. usłyszałem delikatny głos: „My się łączymy. W Eucharystii Ja staję się tą kobietą, a ta zapłakana matka staje się Mną. Ona niesie mój krzyż, ja biorę na siebie jej cierpienie. Ja będę jej siłą”.

Ale jak to powiedzieć takiej osobie?

– Słowa „wątpiącym dobrze radzić” można niewłaściwie zrozumieć. Ile razy sparzyliśmy się już na czyichś radach. Ja boję się mocnych słów. Gdy ludzie dzielą się ze mną wątpliwościami, często biorę ich po prostu za rękę i modlę się z nimi. Wiem, że żadne moje słowa nie wystarczą. Chwytam ich za rękę i wierzę, że Chrystus, który jest we mnie (to dopiero tajemnica!), da odczuć tym osobom, że nie są same, że to On rozwiąże ich wątpliwości. Zafascynowało mnie to, co zaobserwowałem we wspólnotach Jeana Vaniera. „Siadam koło wątpiącej osoby – opowiadał ojciec Philippe – biorę ją za dłoń i czuję, jak Bóg działa w tej chwili. Czuję, jak ta osoba zaczyna się uspokajać, a nawet uśmiechać. Dzieje się coś, czego nie rozumiem. I często dokonuje się to bez słów!”. Nie możemy „zagadać” wątpliwości. Im mniej słów, tym lepiej. To musi być towarzyszenie osobie wątpiącej. Mówię to jako wieloletni ojciec duchowny dla kapłanów diecezji ostrawsko-opawskiej. Boże, ilu z nich miało wątpliwości. Przecież tego nie da się rozwiązać jedną rozmową…

Często poklepujemy ludzi po ramieniu z nieodzownym: „Nie martw się, będzie dobrze”. Czyli tak naprawdę: „Daj mi już wreszcie spokój”…

– Nie znoszę takich „dobrych rad”. Jedyne rozwiązanie? Słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać. I to w dodatku „słuchać sercem”, bo w sercu słucha sam Chrystus. Podczas takiej rozmowy dokonuje się transfuzja nadziei. Mój przyjaciel o. Józef Augustyn powtarzał mi wielokrotnie: „Księża potrzebują kogoś, kto ich wysłucha do końca”.

To trochę trwa…

– Jasne! Nie nastawiajmy się na krótką rozmowę. „Wątpiącym dobrze radzić” to inaczej: znaleźć bardzo dużo czasu. I nie patrzeć na zegarek (śmiech). Jeden ksiądz przychodzi do mnie od sześciu lat. Kiedyś siedział tu co tydzień przez godzinę. Boże, ile on już wycierpiał, przez jakie rzeczy w życiu przeszedł. Ile wątpliwości, zawirowań, cierpień. A jednak widzę owoce: teraz się już uśmiecha. A ja, widząc jego przemianę, mam ochotę tańczyć z radości.

Czy ci wątpiący kapłani nie zarażali Księdza swymi wątpliwościami?

– Zarażali. Dlatego tak ważne jest to, by pielęgnować nadzieję. Powtarzam jak refren: „Jezu, ufam Tobie! Ufam, ufam, ufam”. Po to, by nie zarazić się wątpliwościami tego świata. Kocham poetę Charles’a Péguy’ego. Napisał dziełko o małej siostrzyczce Nadziei. Pisał, że Nadzieja to mała siostrzyczka, która ciągnie za ręce swe dorosłe siostry: Wiarę i Miłość. Ona – malutka Nadzieja – ma moc pociągnąć te dwie siostry.

Nie podcinają Księdzu skrzydeł statystyki, z których wynika, że Czesi są, po Szwedach, najbardziej ateistycznym narodem świata?

– Ale jak to zmierzyć? Kościoły są rzeczywiście puste. Ale przecież ci ludzie wierzą. I mają te same wątpliwości co Polacy. To w Czechach mamy największą liczbę adopcji na odległość w całej Europie. To świadczy o dobrych sercach, chęci pomagania. To dla mnie dzieło Ducha Świętego – bez Niego nie można czynić dobra. Bałbym się statystyk. Może wielu Czechów, którzy nie wyssali wiary z mlekiem matki, jest bliżej Boga niż wielu Polaków, którzy zaglądają w niedzielę do kościoła?

Ostatnia rada dla udzielających rad?

– Jak najmniej słów, jak najwięcej poświęconego czasu. I powtórzę raz jeszcze: słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.