Antykryzysowo

ks. Włodzimierz Lewandowski

Poszukiwania prawdy nie można ograniczyć do przyswajania wiadomości. Bo prawda to również zmaganie się z pytaniami.

Antykryzysowo

Jeszcze trochę, a będziemy pewni życia w oku cyklonu. Albo w samym centrum innego kataklizmu. Cokolwiek poczytać, kogokolwiek posłuchać, za każdym razem przez wszystkie przypadki jest odmieniane jedno słowo. Kryzys. Gospodarki, Euro, moralności, wiary, cywilizacji, kultury… Nie zdziwię się, gdy usłyszę jeszcze o kryzysie mojego komputera, żarówki w żyrandolu albo ujadającego w nocy na lisy Amika. Biję się adwentowo w piersi, bo – niestety – sam czasem oliwy do tej kryzysowej lampy dolewałem.

Z tym większą radością przeczytałem wywiad, jakiego brat Alois udzielił przed spotkaniem młodych w Berlinie. „Nie poddamy się nastrojowi kryzysu.” Ale nie to w wypowiedzi przełożonego Wspólnoty z Taize było najważniejsze. „Młodzi ludzie powinni wiedzieć, że jest takie miejsce, gdzie mogą zadać swe egzystencjalne pytania, gdzie na nowo można pytać o Boga.” Po lekturze nie mogłem uwolnić się od pytań. Czy muszą jechać do Berlina, by dowiedzieć się o istnieniu takiego miejsca? Dlaczego nie mogą postawić tych pytań na lekcji religii, w przykościelnej salce, grupie modlitewnej czy dyskusyjnej?

Zgłosiła się do mnie przed kilku laty studentka teologii. Chciała zaliczyć semestr z katechetyki i przeprowadzić lekcję pokazową. Wybrałem najlepszą klasę. Zdyscyplinowaną i aktywną. Pokazałem jej na lekcji możliwości uczniów, potem sama  próbowała sił. Orły poszybowały w przestworza. Ona wraz z nimi. Wreszcie przyszedł sądny dzień. W ostatnich ławkach zasiedli uczelniani dydaktycy, nawet w najmniejszym stopniu nie paraliżując uczniów. Ostatecznie to oni „byli u siebie”. Wprowadzenie poszło nieźle. Aż przyszedł, a przewidywałem że przyjdzie, moment dyskusji. Pojawiły się wątki i pytania nie przewidziane w konspekcie, chociaż z tematem związane. Prowadząca stanęła przed dylematem. Konspekt czy iść za tropem, by w pewnym momencie do konspektu wrócić. Wybrała pierwsze. Bo przecież nikt jej nie oceniał za dialog z uczniami. Finał był jak w tym czarnym humorze o udanej operacji i śmierci pacjenta. Lekcja się udała, uczniowie do jej końca pozostali bierni. Zlekceważono ich pytania. Postawione nie po to, by komukolwiek zaszkodzić, coś zepsuć, zrobić na złość. Zrodziły się ze zwykłej pasji szukania Boga. I tak powinny zostać potraktowane.

Rozumiem potrzebę systematycznego wykładu i dydaktyki. Bez nich każda dyskusja z poziomu racji przenosi się na poziom emocji, utrudniając tym samym szukanie prawdy. Ale poszukiwania prawdy nie można ograniczyć do przyswajania wiadomości. Bo prawda to również zmaganie się z pytaniami. Czasem naiwnymi, a czasem bardzo poważnymi. Zresztą to, co prowadzącemu wydaje się być naiwne, dla ucznia może być sprawą życia i śmierci, decydować o zakorzenieniu w wierze albo o jej utracie.

Swego czasu fascynował mnie Stanisław Vincenz. Dzięki lekturze „Na wysokiej połoninie” spotkałem jednego z twórców ruchu chasydzkiego. Baal Szem Tow tłumaczył swojemu uczniowi: „Jeśli jadę wozem i widzę, że biegną za mną, schodzę z wozu i biegnę wraz z nimi”. W podobnym tonie wypowiadał się jeden z czeskich duchownych, pytany o receptę na duszpasterstwo młodzieży. „Spać z nimi na jednej podłodze, jeść z tego samego garnka.” Wiedziałem, że w jego ustach te słowa nie były teorią.

„Młodzi ludzie powinni wiedzieć, że jest takie miejsce, gdzie mogą zadać swe egzystencjalne pytania…” Im więcej takich miejsc uda się stworzyć, im więcej będzie chętnych do słuchania pytań, im więcej będzie nie lękających się odejścia od sztywnych ram programów i dydaktyki, widmo kryzysu wiary wśród młodych – i nie tylko – będzie stawało się coraz bardziej odległe.

Czy ludzie Kościoła zdobędą się na odwagę zejścia z wozu…?


 

TAGI: