O ironio!

Marcin Jakimowicz

Tłuściutkie rubaszne żarciki na zebraniach księży dziekanów są groźniejsze niż połączone siły Palikota, Nergala i Magdaleny Środy.

O ironio!

Historia sprzed kilku dobrych lat. Czuwanie Odnowy w Duchu Świętym. Pod murami Jasnej Góry ponad sto tysięcy ludzi. – Jezus uzdrawia w tej chwili kobiety cierpiące na ogromną migrenę – w głośnikach słychać głos prowadzącego modlitwę o. Josepha Verlinde – Jeśli czujesz ciepło otulające twą głowę, podnieś na znak świadectwa rękę do góry.

Obok mnie siedzi dziewczyna. Nieśmiała, zakompleksiona, zamknięta w sobie. Z wiarą, że to do niej wypowiedziane są słowa, podnosi dłoń do góry. – Co, kierunek wiatru sprawdzasz? – parska śmiechem stojący obok niej kumpel. Spłoszona dziewczyna chowa rękę. Już po modlitwie.

Ironia. Straszliwa broń. Kwintesencja pychy. Wiem, o czym piszę, bo w tych zawodach zdobywałem wielokrotnie mistrzostwo świata w różnych kategoriach wagowych. Nic tak nie podcina skrzydeł, jak nutka złośliwości i szczypta szyderstwa.

Coraz wyraźniej widzę, że to ona właśnie jest nowotworem zżerającym polski Kościół. Zbyt śmiała teza? Chyba nie. Te nasze tłuściutkie, rubaszne żarciki na zebraniach księży dziekanów, czy puszczone w eter na korytarzach klasztornych są groźniejsze niż połączone siły Palikota, Nergala i Magdaleny Środy. Ranią Kościół dotkliwiej niż atak z zewnątrz i czynią w duszach prostaczków (wybranych i umiłowanych, czyż nie?) o wiele większe spustoszenie.

„Gdy sól straci smak nadaje się do wyrzucenia. Historia pokazuje jasno: jeśli chrześcijaństwo nie promieniuje, to nie dlatego, że napotyka w świecie opór, ale dlatego, że zabrakło mu gorliwości i świętości” – opowiadał mi Pierre-Marie Delfieux, założyciel Wspólnot Jerozolimskich.

Często moi „gościowi” rozmówcy, którzy na kartach gazety odkryli jakąś bolesną prawdę o sobie spotykają się z żarcikami. Przychodzą jak rykoszet. Nie potrafimy powiedzieć: „dotknęło mnie to, o czym opowiadałeś”, więc ubieramy wszystko w uwagi godne „mistrza ciętej riposty”. Tyle, że zazwyczaj tym rechotem zasłaniamy swą niewiarę. Dotyczy to najczęściej najbardziej kruchych, podatnych na zranienie przestrzeni, jak uzdrowienie, charyzmaty Ducha, czy bezbronna opowieść o uwikłaniu w grzech.

„My, gawiedź – diagnozuje naszą kondycję trapista o. Michał Zioło – wspólnota niedowierzania podobna ludziom przechodzącym od płaczu nad zmarłą dziewczynką do śmiechu i kpin z Jezusa, który odważył się powiedzieć, że dziewczynka nie umarła, lecz śpi”.

Przesadzam? Być może. Tylko dlaczego dorośli faceci, którzy od 22 lat modlą się w naszej wspólnocie pamiętają świetnie zranienia jakie usłyszeli… w podstawówce? Drobnostki, szpileczki. Ranią do dziś. Słowo po słowie.