Ten nakręcony w 2001 roku przez Raffaele Mertesa film, zaliczany jest do telewizyjnego mini-cyklu „Przyjaciele Jezusa”.
Mertes reżyserował także inne obrazy z tej serii - „Św. Marię Magdalenę”, czy „Św. Tomasza Apostoła”. Co ciekawe, w każdym z nich, w rolę Chrystusa wcielał się Danny Quinn – syn słynnego Anthony’ego Quinna.
Jezus jest w nich jednak tylko postacią drugoplanową. Twórcy tych filmów skupiali swą uwagę przede wszystkim na tytułowych bohaterach, co stanowiło nie lada wyzwanie. Wszak w Biblii znajdujemy o nich tylko wzmianki, niewielkie urywki. Konieczne było więc wprowadzenie scen i wątków fikcyjnych.
O tym, czy są one zgodne z ewangelicznym przesłaniem można dyskutować. Na przykład ksiądz Marek Lis (autor znakomitego leksykonu „100 filmów biblijnych”) zauważa w "Judaszu z Kariotu" "wydarzenia i działania niezgodne z wymową tekstu biblijnego. Należą do nich m.in. polityczna rola Jezusa, współpraca Kajfasza i Sanhedrynu z Piłatem, próba psychologizującego (a nie religijnego) wyjaśnienia zdrady".
Bardzo ciekawie (rzec by można: apokryficznie) twórcy potraktowali motyw 30 srebrników, za które Judasz miał sprzedać, zdradzić Chrystusa. W filmie pieniądze te są potrzebne Sarze (ukochanej Judasza), by mogła przekupić jednego z rzymskich legionistów, a tym samym uwolnić swego skazanego na ukrzyżowanie brata.
Tak przynajmniej wydaje się nam na początku. Z czasem dowiadujemy się, iż Sara stara się wyłudzić od Judasza pieniądze, za które ma zostać kupiona broń, potrzebna by dokonać zamachu na Piłata. Jakby tego wszystkiego było mało, bratem Sary jest Dyzma, czyli… późniejszy święty Dobry Łotr.
Judasz ulega namowom Sary i przekazuje jej pieniądze należące do Jezusa i apostołów. Z czasem będzie je musiał jednak zwrócić – i to m.in. z tego powodu zdecyduje się na zdradę.
Jak widać Franco Bernini (scenarzysta filmu) wymyślił ciekawy dla widzów, ciąg zdarzeń. Skończy się on rozpaczą żałującej swego czynu Sary i szaleństwem Judasza, który ostatecznie popełni samobójstwo.
Jeden z krytyków uznał film Mertesa za „kameralny dramat religijny”. Coś w tym jest, choć z kameralnością nie do końca bym się zgodził.
Na ekranie jest nam bowiem dane oglądać piękne plenery, kostiumy, imponującą scenografię, czy bogate, pałacowe wnętrza. To znak rozpoznawczy filmów biblijnych. Gatunku, w którym od dekad historyczność miesza się z fikcją, a ewangeliczne prawdy, z rozbuchaną fantazją scenarzystów.
***
Tekst z cyklu ABC filmu biblijnego
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.