publikacja 19.05.2010 08:59
Jesteśmy jednym wielkim obozem koncentracyjnym – mówią o sobie wietnamscy katolicy
Tajna Msza w domu w górskiej wiosce Hmongów w północnym Wietnamie
Większość terenów parafii Tai Ha została przejęta przez państwo. Tutaj też miały miejsce wielkie demonstracje, kiedy władze nielegalnie zabierały kolejne skrawki ziemi, tym razem pod plany utworzenia parku. W 2008 r. kilku parafan w pokazowym procesie zostało skazanych na więzienie za udział w „antyrządowych wystąpieniach”. Tysiące ludzi ze świecami modliło się o ich uwolnienie. Redemptoryści zostali oskarżeni o „próbę obalenia rządu”. Od tamtego czasu parafa jest pod stałą obserwacją. Wietnamczycy pokazują nam zabrane z Dong Chiem fragmenty wysadzonego krzyża i butelki z gazami łzawiącymi, których użyła policja przeciwko protestującym tam parafanom. Na butelce wyraźny napis: Wyprodukowane przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Adwokat prosi o mój adres e-mailowy. Piszę na kartce, w tym czasie czuję, że wokół atmosfera staje się bardziej nerwowa, ktoś podchodzi do adwokata i przekazuje jakąś informację. Ten targa natychmiast kartkę, na której właśnie napisałem swój adres e-mailowy, kawałki umieszcza nerwowo w tylnej kieszeni i daje do zrozumienia, że powinniśmy już iść. – Skontaktujemy się później – rzuca coraz bardziej spocony. Udaje mi się jeszcze zapisać jego adres.
Redemptorysta z Hanoi ze zdjęciami, na których on i dziennikarz leżą pobici przez policję w Dong Chiem
Do Dong Chiem przyjeżdżamy dopiero pod koniec naszego pobytu w Wietnamie. Nasi przyjaciele z Hanoi jadą z nami najpierw do parafii w sąsiedniej wiosce. Codziennie na Mszy jest ok. 600 osób, parafa liczy 2500, wszyscy praktykujący. Przesiadamy się do samochodu z zaciemnionymi szybami. Omiamy dużą kupę kamieni, ustawionych po ostatnich krwawych wydarzeniach, by utrudnić dostęp do wioski. Jedyny mostek prowadzący do Dong Chiem od styczniowych wydarzeń był pilnie strzeżony przez tajną policję. Dziś wygląda na przejezdny. Proboszcz parafii: – Dotąd nie było żadnych wątpliwości co do własności tej góry, od 200 lat była w rękach Kościoła. Problem pojawił się dopiero wtedy, gdy ludzie postawili tam krzyż. Przyjechało wojsko, policja, krzyż został wysadzony.
Byłem na policji i musiałem zaakceptować likwidację krzyża. Boję się o parafian, żeby znowu nie zostali pobici – mówi. Wchodzi jeden z księży i mówi coś proboszczowi. Ten przestraszony szybko kończy rozmowę. Tajniacy w okularach interesują się naszymi samochodami. Uciekamy w ostatniej chwili. Ks. Khai jest przekonany, że gdybyśmy nie wyjechali szybko, zagrodziliby nam drogę, na mostku też stali. – I gdyby nie widzieli z nami znajomej twarzy księdza z sąsiedniej parafii, z pewnością obrzuciliby nas kamieniami – dodaje. Już na przedmieściach Hanoi mijają nas dwa wozy z uzbrojonymi po zęby policjantami – O, to ten, który mnie zaatakował – wskazuje przez szybę jednego z funkcjonariuszy, przed którym kilka razy już uciekał. – Być może jadą do Dong Chiem, pewnie tajniacy dali już znać o naszej wizycie – mówi z niepokojem w głosie. Już po powrocie do Polski dostaję wiadomość, że kolejna grupa wiernych została pobita za próbę zbliżenia się do miejsca, gdzie stał krzyż.