Nie na ołtarz, ale do nieba

Jędrzej Rams; GN 43/2011 Legnica

publikacja 01.11.2011 07:00

Kościół Chrystusa ma wiele tajemnic. Jedną z nich jest to, że niektóre regiony świata mają świętych na pęczki, a inne wydały ich zaledwie kilku. Tak jak Dolny Śląsk.

Nie na ołtarz, ale do nieba Jędrzej Rams/ GN Większość świętych poznamy dopiero w niebie.

Wbrew niektórym (heretyckim) opiniom o Polsce jako „mesjaszu narodów”, to nie nasz naród wydał najwięcej świętych w historii Kościoła. I nie usprawiedliwia nas nawet fakt, że dopiero od tysiąca lat mamy u siebie chrześcijaństwo. Prym wiodą narody włoski, francuski czy hiszpański. Przeglądając spis polskich świętych, widać wyraźnie, że to Kraków, Lwów czy Warszawa pojawiają się najczęściej w ich biografiach. Dolny Śląsk, a zwłaszcza Legnica czy Jelenia Góra plasują się w tej klasyfikacji na odległych pozycjach.

Święci (nie) nasi

Mało zauważalną przyczyną braku świętych jest pewna luka w ciągłości historycznej z latami przed 1945 r. Zginęła wówczas pamięć o ludziach, którzy tu poświęcili się Bogu. Nowi mieszkańcy tych ziem, przybywając z wielu regionów Polski, woleli przywieźć ze sobą własnych świętych. W naszej diecezji wśród wezwań kościołów bezwzględnie prym wiodą maryjne, poszczególnych apostołów i św. Józefa. Te pierwsze są obecnie bardzo charakterystycznym rysem śląskiej i polskiej duchowości. To właśnie maryjnych sanktuariów mamy najwięcej. Są też perełki, takie choćby jak kościół św. Tekli w Pławnej czy św. Urszuli w Gwizdanowie. W diecezji znajdziemy też sporo kościołów pw. św. Jadwigi Śląskiej, np. w Zgorzelcu, Legnicy czy Gryfowie Śląskim.

W Lubinie jest kościół św. Jana Sarkandra, a w Legnicy – św. Jacka Odrowąża. Św. Jan Sarkander pochodził ze Śląska Cieszyńskiego, zaś Jacek i Czesław Odrowążowi to członkowie śląskich rodów szlacheckich. Nieco bliższa, przynajmniej terytorialnie, jest urodzona we Wrocławiu św. Edyta Stein. Kontakt z naszym Śląskiem mieli ojcowie Michał i Zbigniew, zabici przez partyzantów w Peru.

Podobnie ulotne, bardzo turystyczne kontakty z Dolnym Śląskiem miał Karol Wojtyła, który na rowerze odbył podróż z Bolesławca do Wałbrzycha. Później, jako papież, odwiedził w 1997 r. Legnicę. Podróż, choć nie dobrowolną, przez Legnicę odbył też o. Maksymilian Kolbe, wieziony przez Niemców do więzienia w czasie II wojny światowej. Niedawno wspominany bł. Jerzy Popiełuszko był na prymicjach w Wielowsi koło Ścinawy i w Działoszynie koło Bogatyni. Niektórzy w latach 80. XX w. bywali też w Warszawie na Mszach św. odprawianych przez ks. Jerzego.

Niedługo ta lista może wydłużyć się o kolejne nazwiska. Pierwszym kandydatem może być ks. Robert Spiske, założyciel zgromadzenia sióstr jadwiżanek. Mieszkał i pracował we Wrocławiu, a obecnie w Rzymie kończy się postępowanie w kongregacji. Niedawno rozpoczęły się także prace nad zbadaniem czynów ks. Aleksandra Zienkiewicza, wieloletniego wizytatora katechetycznego archidiecezji wrocławskiej. Nie mając pewności, a tylko historyczne prawdopodobieństwo, można do tej listy dodać św. Wojciecha, który – jadąc z Pragi do Gniezna – musiał podróżować szlakiem przecinającym naszą diecezję.

Urzędowe potwierdzenie

Wymienieni to jednak w większości ludzie pochodzący spoza Dolnego Śląska. Jak więc się stało, że nie ma wśród mieszkańców naszej diecezji błogosławionych i świętych? Czy to znaczy, że mieszkamy na jakiejś gorszej ziemi? Przecież każdy człowiek przyjmujący chrzest jest powołany do zbawienia. Od niego głównie zależy to, jak będzie współpracował z łaską Bożą. Tak mówi nauczanie Kościoła. Rodzi się więc pytanie, czy my, Ślązacy, nie potrafimy współpracować z łaską, skoro bardzo mało nas jest wyniesionych na ołtarze? A może po prostu ich nie znamy? Ksiądz Tadeusz Dąbski, kanonista i specjalista procesów beatyfikacyjnych, tłumaczy, że jest to tajemnica świętych obcowania. – Chodzi nie tylko o tych, których Kościół ogłosił świętymi, ale i o tych, którzy są w niebie. Kościół tylko anonsuje, że wybrane osoby spośród ludu wiernych Pan Bóg pozwolił urzędowo potwierdzić. Nie wszyscy mają tę łaskę – mówi.

A w uznawaniu świętości liczą się dwa czynniki – charyzmatyczny i urzędowy. Żeby urząd rozpoczął działanie, najpierw musi być charyzmat. Zanim rozpocznie się proces na poziomie diecezjalnym, biskup musi się upewnić co do opinii świętości kandydata. – Na jej podstawie pojawia się myśl, aby udokumentować tę świętość – uważa ks. Dąbski.

Święty natychmiast

Kościół zna wiele przykładów osób, które – umierając w opinii świętości – bardzo szybko zostały wyniesione na ołtarze. W ostatnich czasach byli to bł. Jan Paweł II czy św. Josemaría Escrivá de Balaguer, założyciel Opus Dei. Ślązaczką, która w bardzo krótkim czasie po śmierci dostąpiła tego zaszczytu, jest św. Jadwiga Śląska. Według historyków, miało jednak na to wpływ kilka czynników. Pierwszym była opinia wielkiej świętości, jaką cieszyła się zmarła. Po drugie był to dopiero początek kanonicznego prawa, które władzę wynoszenia na ołtarze rezerwowało urzędowi papieskiemu. Do 1147 r. możliwość tę mieli również biskupi, którzy często wykorzystywali ten przywilej. Zmiana i przypisanie tego prawa papieżowi nie odbyły się z dnia na dzień i uznanie świętości Jadwigi mogło być przykładem respektowania pierwszeństwa opinii świętości. Takie średniowieczne „santo subito”. Niektórzy historycy wskazują też na fakt silnego protektora procesu, a mowa o koligacjach rodzinnych Jadwigi z domu Andechs-Meran.

Udowodnić historię

– Siostry tuż przed śmiercią naszego założyciela abp. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego powiedziały mu, że jak umrze, to będą starały się o jego beatyfikację – opowiada s. Genowefa Łączak ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi. – Ojciec obruszył się i kategorycznie zabronił im tych starań. Siostry posłusznie długo tego nie czyniły. Ale później, po modlitwach, po długich rozmowach, po lekturze pism ojca założyciela doszły do wniosku, że trzeba to jednak zrobić. W 1968 r. oficjalnie rozpoczął się proces. Trwał 34 lata. Potem jednak bardzo szybko udało się potwierdzić cud i w 2009 r. odbyła się kanonizacja. Myślę, że przyczyniły się do tego nasza intensywna modlitwa i zaangażowanie całego zgromadzenia. Dwie siostry były specjalnie wyznaczone przez matkę generalną do procesu. Jedna z nich ponad 20 lat zajmowała się pracami ojca i nawet napisała o tym doktorat. Kosztowało nas to dużo pracy, no i trochę pieniędzy – śmieje się s. Genowefa.

Jednym z przykładów ciężkiej pracy procesowej będzie wkrótce badanie opinii świętości Henryka II Pobożnego. Obecnie biskup, chcąc wspomóc powoda, czyli środowisko Duszpasterstwa Ludzi Pracy ‘90, powołał komisję badającą życiorys księcia. Powód musi bowiem dostarczyć biskupowi niezbitych dowodów historycznych potwierdzających, że Henryk cieszył się dobrą opinią do śmierci i że trwa ona do dzisiaj. Prawdopodobnie trzeba będzie pojechać do Berlina, a może nawet do Watykanu i wydobyć wszelkie informacje o księciu. Trzeba udowodnić fakt męczeństwa, czyli że zarówno agresor (w tym przypadku Mongołowie), jak i zabity książę działali z pobudek czysto religijnych.

Zdziwienie w niebie

Jest taki dowcip o księdzu, który trafił do malutkiej parafii. Opowiadając o niej znajomym, zawsze mówił, że ma w parafii 800 wiernych. I cicho dodawał: „Z czego połowa na cmentarzu”. Nie wiemy, ilu z nich jest dzisiaj w niebie. Jeden ze znajomych księży powtarzał: „Kiedy trafimy do nieba, zadziwią nas trzy rzeczy. Pierwsze to, że sami tam jesteśmy. Po drugie, że są tam ci, których nie spodziewaliśmy się spotkać. A po trzecie, że nie będzie tam tych, których spodziewaliśmy się spotkać”. Zabawne? Zobaczymy.