Kapłańskie pasje

Joanna Mazurek; GN 25/2011 Lublin

publikacja 12.07.2011 06:30

- Jako kleryk śmiałem się z pewnego misjonarza, który z wielką troską pielęgnuje swój ogród przed plebanią – opowiada ks. Łukasz Tkaczyk. – A on mi powiedział: „Będąc księdzem, musisz znaleźć sobie jakieś mniej pobożne hobby”.

Kapłańskie pasje Archiwum ks. Roberta Śliża W lipcu ubiegłego roku ks. Robert Śliż żeglował po Bałtyku.

Z perspektywy czasu widzę, że miał rację - mówi z przekonaniem ks. Łukasz.

Uzależniony od biegania

Ksiądz Łukasz Tkaczyk najbardziej lubi biegać. – Bakcyla złapałem dopiero jako kleryk. Już od pierwszego roku dla mnie i grupy innych alumnów bieganie było sposobem na spędzanie wolnego czasu. Po trzech latach pomyślałem, że trzeba wyznaczyć sobie jakiś cel. Moje myśli poszły ku maratonowi. Pierwszy raz przebiegłem go w Łodzi. To było spełnienie marzenia – opowiada. Regularny trening szybko przyniósł sukces. W 2009 r. w Katowicach podczas Akademickich Mistrzostw Polski w maratonie alumn Łukasz Tkaczyk zajął I miejsce i zdobył złoty medal. Pokonał wtedy dystans 42 km 195 m. – Było to 3 maja, w dniu, w którym zaczynaliśmy rekolekcje przed święceniami diakonatu – wspomina. Jak podkreśla, na rozwijanie zamiłowania do biegania wśród seminarzystów duży wpływ miał jeden z prefektów MSD ks. Marek Gątarz, także pasjonat sportu. Raz nawet biegli razem w maratonie, organizowanym w Warszawie. – Stanowiliśmy tandem klerycko-wychowawczy – mówi.

Obecnie ks. Łukasz Tkaczyk jest wikariuszem w chełmskiej parafii pw. Narodzenia NMP. – Teraz biegam już tylko dla przyjemności. Wszystkie ważniejsze imprezy biegowe organizowane są w niedzielę, a dla księdza to mało sprzyjający termin. Poza tym, nigdy do końca nie wiadomo, kiedy będzie można znaleźć czas, więc trudno ułożyć plan treningowy. Dobry wynik w maratonie wymaga solidnego przygotowania: trzeba trenować sześć razy w tygodniu, z czego ze dwa razy co najmniej po dwie godziny – wyjaśnia. Jednak, jak dodaje, stara się biegać prawie codziennie. – To sposób na rozładowanie stresów, ale i – jak mówią niektórzy – uzależnienie od endorfiny, hormonu wydzielającego się podczas biegu – śmieje się. – W parafii, w której pracuję, szczęśliwie dla mnie złożyło się tak, że mam blisko do stadionu. Wychodzę z mieszkania, biegnę kilkaset metrów przez park i już jestem na bieżni – mówi. Bieganie ze sportowcami i młodzieżą pomaga mu w pracy duszpasterskiej, bo wspólne zainteresowania zbliżają wiernych i kapłana. A plany na najbliższe miesiące? – Może uda się we wrześniu albo październiku przebiec maraton w Warszawie lub Poznaniu – mówi z nadzieją.

Bliżej natury

Wędkarska pasja ks. Wiesława Kosickiego, dyrektora Caritas Archidiecezji Lubelskiej, początkowo była po prostu dziecięcą ciekawością świata. – Będąc w wieku szkolnym, na wędkowanie wyruszałem z tatą – wspomina. – Ojciec pokazywał mi różne techniki połowu i zapoznawał z osprzętem. Nauczył mnie też (i zapamiętałem to do dziś), że trzeba zachować przyrodę taką, jaką ją zastaliśmy, a także... zachowywać ciszę. Jest ona potrzebna, by wtopić się w krajobraz, nie stać się w nim intruzem, który wkracza w świat zwierząt i roślin i sieje spustoszenie, ale wsłuchać się w szum wiatru i płynącej wody. Z drugiej strony, ponieważ wędkarstwo jest jednak formą myślistwa, nauczył mnie, że trzeba być sprawnym i bystrym, by pozyskać zdobycz – tłumaczy.

Potem nie było czasu na łowienie – szkoła średnia, seminarium, początki pracy duszpasterskiej. – Pasja powróciła jak bumerang w 2000 roku. Zostałem wicedyrektorem Caritas. Pierwszym moim zadaniem było spędzenie wielu tygodni jako kierownik kolonii w ośrodku w Firleju. Miałem sporo czasu, a w dodatku blisko jezioro. Gdzieś w ośrodku znalazłem wędkę – opowiada. Wkrótce, dzięki ojcu jednego z dzieci kolonijnych ks. Kosicki wszedł w środowisko doświadczonych wędkarzy. – Żyją tą pasją tak, jak mnie nigdy nie będzie dane tego doświadczyć – myślałem wtedy. Marzenie się spełniło, a zamiłowanie do łowienia ryb pogłębiało. Wkrótce zaczął wędkować nie tylko w okolicach Lublina, chociaż – jak przyznaje – jego ulubione miejsca to Zalew Zemborzycki i Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie. Łowi ryby nie tylko w polskich rzekach i jeziorach, ale także w Skandynawii. – Wędkować można wszędzie, bo nie chodzi tu o pozyskiwanie ryb, tylko o kontakt z naturą. Ważne jest poznawanie środowiska. Żeby poznać np. metodę muchową, trzeba zgłębić biologię owadów, którymi ryby się odżywiają – tłumaczy.

Wielki wędkarski sukces ks. Kosickiego przyszedł 5 lat temu, na rzece San. Złowił na muchę głowacicę, rybę nazywaną Królową Podhala. Okaz był ogromny – ponad metr długości i ok. 12 kg wagi. – To na Lubelszczyźnie największa ryba, jaką udało się złowić na muchę – mówi z dumą.

Wyzwanie pociąga

– Moim zdaniem posiadanie pasji przede wszystkim poszerza horyzonty – mówi ks. Robert Śliż, na co dzień prefekt w Zespole Szkół im św. Stanisława Kostki w Lublinie, a w wolnych chwilach zapalony żeglarz i narciarz. O obu swoich zainteresowaniach mówi z równą fascynacją. – Zaczęło się od narciarstwa. Na początku lat 90. ub. w. tę pasję zaszczepili we mnie koledzy z seminarium podczas wspólnych wyjazdów. Jest to narciarstwo zjazdowe. W góry staram się wyjeżdżać co roku. Ostatnio wybieram Alpy, bo tam są doskonałe warunki – tłumaczy. Z żeglarstwem zetknął się dzięki harcerstwu, z którym jest związany jako kapelan lubelskiego Hufca ZHP. – To zaraźliwe hobby – mówi o żeglowaniu. Dla uczniów szkoły (w Lublinie znanej jako „Biskupiak”), której jest prefektem, organizuje rejsy szkoleniowe na Mazury. – Pływanie w załodze wymaga umiejętności pracy w zespole, podejmowania odpowiedzialności za innych. Uczy też samodzielności. Po dwóch dniach rejsu można już określić, jakie ktoś ma zdolności, ale też umiejętności nawiązywania relacji – wyjaśnia.

– To, co pociąga i w żeglowaniu, i w narciarstwie, to wyzwanie. Zwiększanie umiejętności, kiedy człowiek coraz pewniej czuje się na nartach czy na wodzie, powoduje, że w pewien sposób dojrzewamy do innych rzeczy – podkreśla ks. Śliż.

Nie zawsze trzeba zdobywać

– Ulubione góry? Każde – mówi ks. Paweł Bartoszewski, koordynator duszpasterstwa akademickiego w archidiecezji lubelskiej. Jak wspomina, w górach bywał od zawsze, ale zamiłowanie do nich rozwinęło się dzięki dwóm przełomowym etapom. Najpierw, kiedy jako harcerz zaczął jeździć bez rodziców, a było to w ostatnich klasach podstawówki i na początku liceum. Zachwycił się wtedy polskimi górami. Drugi etap nastąpił po maturze, kiedy udało mu się odbyć wyprawę na Syberię.

– Od tamtej pory rozpoczęła się moja przygoda z wysokimi górami, która trwa do dzisiaj – opowiada. – W moim życiu był moment przejścia od fascynacji zdobywaniem szczytów do fascynacji samym byciem w górach. Tak samo przeżywam wędrówkę po Bieszczadach jak po paśmie gór Tien-szan na granicy kirgisko-chińskiej, które mają po 5 tys. metrów, czy wejście na Mont Blanc. Moim celem jest już wędrówka, a nie zdobywanie – wyjaśnia.

Jednak podczas tegorocznej wyprawy i takich wyzwań ks. Pawłowi nie zabraknie. Razem z grupą wolontariuszy z duszpasterstwa akademickiego UMCS pojedzie w lipcu do Kirgistanu. – Jest tam polski jezuita, który wybudował ośrodek rekolekcyjny i prowadzi w nim obozy dla dzieci niepełnosprawnych, dzieci z biednych rodzin kirgiskich i dla tamtejszej Polonii. Jedziemy pomagać w prowadzeniu tego domu, jednak zabiorę też studentów na kilka dni w góry, żeby zaszczepić w nich górską pasję. Oprócz tego, właśnie z tym jezuitą i jeszcze innym kolegą spróbujemy zdobyć szczyt Pik Karakol, który ma wysokość 5200 m – zdradza swoje marzenie ks. Bartoszewski i dodaje: – Nigdy nie jeżdżę sam. Swoje zamiłowanie do łażenia po górach próbuję łączyć z czymś, co ma pierwszeństwo, czyli z moim kapłaństwem.