Śpiewem też się modlimy

GN 19/2011 Koszalin

publikacja 09.07.2011 06:20

Po każdym udanym koncercie dziękuje Bogu. Halina Kunicka, znakomita piosenkarka, wykonawczyni takich przebojów, jak „Orkiestry dęte”, „To były piękne dni”, do dziś pamięta ciepło dłoni Jana Pawła II. Z piosenkarką rozmawiał Jacek Cegła.

Śpiewem też się modlimy Jacek Cegła/ GN - Potrafię cieszyć się z każdego dnia, zauważyć najmniejszą drobinę świata, docenić każdą chwilę - mówi Halina Kunicka.

Jacek Cegła: Jaka jest rola prokuratora w postępowaniu prywatno-skargowym?

Halina Kunicka: – (śmiech) Osoba prywatna może wnosić skargi do sądu. Jeżeli prokurator uzna, że sprawa ma dostateczną rangę, wkracza i pomaga wnioskodawcy. Ale to było tak dawno temu, wcale już nie jestem taka pewna…

Nie bez kozery spytałem o temat Pani pracy magisterskiej. Dziwne to koleje losu: w dzieciństwie marzyła Pani o karierze aktorki, za namową rodziców skończyła Pani prawo, by ostatecznie stać się diwą polskiej estrady.

– To był przypadek. Mój ojciec był adwokatem i to on namówił mnie na prawo. Studiując, również przypadkiem, wzięłam udział w konkursie dla piosenkarzy. Wówczas myślałam, że to śpiewanie będzie na pięć minut. A okazało się, że śpiewam całe życie. Jestem szczęśliwa, że ktoś u góry tak pokierował moim losem, że nie muszę siedzieć w sądzie i czytać tak straszliwych paragrafów.

Co tak naprawdę w duszy Pani gra?

– Potrafię cieszyć się z każdego dnia, zauważyć najmniejszą drobinę świata, docenić każdą chwilę. Uważam, że takie usposobienie to dar losu. Dzięki temu wciąż jestem pogodna, radosna, życzliwa. Nie mam w sobie cienia zawiści i zazdrości. Współczuję ludziom, którzy żywią się cudzą niedolą.

Skąd czerpie Pani siłę do takiego postrzegania świata. Jaka jest Pani recepta na pogodę ducha?

– Świat nie jest wcale taki piękny, jak w piosence. Nie wystarczy tylko, „że zakwitną jabłonie” i już będziemy szczęśliwi. Jednak mimo tego, co nas otacza, sami musimy stworzyć wokół siebie własny świat, który będzie się składał z dobrych chwil. Świat, który da nam wiarę i nadzieję na następne dobre dni. Nie można ulegać temu, czym karmią nas media epatujące tragicznymi wydarzeniami. Na Pani koncerty tłumnie przychodzą ludzie w różnym wieku, również przedstawiciele młodszego pokolenia.

Zauważyłem, że ma Pani swoje konto na Facebooku. Zdarza się Pani prowadzić wirtualne pogawędki z internetowymi fanami?

– Mam przyjaciół, którzy dbają o to, żebym istniała w internecie, bo ja się na tym kompletnie nie znam! Co więcej, powiem Panu szczerze, że nie mam komputera ani internetu. Wiem, że czasem koncertuje Pani w kościołach. Trudniej występuje się przed ołtarzem niż na scenie?

– Na początku miałam straszliwą tremę, chociaż mam program składający się wyłącznie z kolęd i wierszy księdza Twardowskiego. Ktoś mi kiedyś powiedział: „Ty się nie stresuj, tylko śpiewaj najlepiej, jak potrafisz”. I to staram się czynić. Wiem, że śpiewem modlimy się równie dobrze, jak słowami.

Pod koniec ubiegłego roku koncertowała Pani w USA, w klubach noszących imię Jana Pawła II. Miała Pani to szczęście zaśpiewać dla papieża?

– Niestety nie. Pamiętam jednak moje spotkanie z Janem Pawłem II w Sali Kongresowej w Warszawie. Ojciec Święty, przechodząc i witając się z gośćmi, podał mi dłoń. Do dziś pamiętam ciepło tej ręki. Nie wiem, czy pan wie o tym, ale Ojciec Święty mieszkał u rodziny mojego śp. męża, Lucjana Kydryńskiego. Karol Wojtyła przyjaźnił się z Julianem, bratem męża. Mieszkał u nich jakiś czas po śmierci swojego ojca. Do mamy Kydryńskiej mówił: „mamo”. To były wczesne lata młodości późniejszego papieża.

Jak Pani rodzina wspomina przyjaźń z papieżem?

– Z opowieści pamiętam, że był serdecznym, wrażliwym i zwyczajnym chłopakiem. Oni wtedy nie mogli wiedzieć, że poświęci swoje życie Bogu, a co dopiero, że zostanie świętym. Karol Wojtyła interesował się wtedy literaturą i teatrem. W jednej ze swoich książek, w której pisał o swoim życiu, bardzo serdecznie i czule wspominał tamte lata.

Często czuje Pani obecność Boga w swoim życiu?

– Być może wydarzyło się coś takiego w moim życiu, a ja nie zdawałam sobie sprawy, że to była Boża opatrzność. Natomiast często jest tak, że gdy schodzę ze sceny, po jakimś fantastycznym koncercie, mówię do siebie: „Jesteś ze mną”. Chociaż doskonale wiem, że pan Bóg ma na głowie o wiele ważniejsze i bardziej skomplikowane sprawy niż moje śpiewanie.