Błogosławiony Wujek

Justyna Jarosińska; GN 17/2011 Lublin

publikacja 02.05.2011 10:00

- Przyjaźń jest jak wino. Im starsza, tym wyborniejsza - mówi Maria Braun-Gałkowska. Przyjaźń ludzi powiązanych przez Papieża Polaka przetrwała dziesięciolecia. Dziś spotykają się i wspominają…

Błogosławiony Wujek Janusz Kolasa Życzenia składają sobie (od lewej) ks. kard. Karol Wojtyła, ks. bp. Bolesław Pylak, Wielki Kanclerz KUL, i prof. Stefan Sawicki, prorektor KUL.

Karol Wojtyła pracował na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim 24 lata. Przyjeżdżał do Lublina jako ksiądz, potem biskup i w końcu kardynał. Dojeżdżał z Krakowa. Najpierw nocnym pociągiem, potem czasami samochodem... aż w końcu to studenci zaczęli dojeżdżać  na seminaria do niego.

Stary kowboj i szumiąca nocka

Profesor Maria Braun-Gałkowska była jedną ze studentek ks. Karola Wojtyły. Dziś kieruje Katedrą Psychologii Wychowawczej i Rodziny w KUL. – Pamiętam ten czas wspólnie spędzany na spływach kajakowych i wycieczkach, na obcowaniu z przyrodą. Śpiewaliśmy przy ognisku piosenki o starym kowboju i szumiącej nocce. Byliśmy wtedy na pierwszym roku i na ćwiczeniach w parku razem czytaliśmy i komentowaliśmy „Etykę nikomachejską” Arystotelesa. Kompletnie nie zrażał się naszą bezgraniczną ignorancją w temacie. Przez cały rok nie udało nam się przebrnąć nawet przez jedną księgę, ale on uważał, że najważniejsze, by student nauczył się po prostu myśleć – opowiada. – Pamiętam też, że kiedyś mimo licznych obowiązków przyjechał specjalnie do nas z Krakowa. Zapytałam wtedy: „Czy nie szkoda Wujowi czasu?”, a On się zdziwił i powiedział: „Jak to szkoda? Po prostu przyjechałem do was i jestem z wami”. Czuliśmy się kochani, każdy osobiście. A nawet podejrzewam, że po cichu każdy przypuszczał, że to on jest tym najbardziej kochanym.

W sali 33

Ksiądz docent Karol Wojtyła należał do najbardziej popularnych wykładowców na KUL. – Poznałem go dawno jako student pierwszego roku filozofii – wspomina prof. Jerzy W. Gałkowski, uczeń i doktorant ks. Wojtyły. – Sam dopiero od kilku lat wykładał na uczelni. W największej sali nr 33 na jego wykładach był zawsze tłok. Siedzieliśmy na oknach, pod podium, przy którym stał, na podłodze, staliśmy pod ścianami. Na wykłady przychodzili często także studenci innych wydziałów. Pamiętam słowa kolegi, księdza z teologii, że słucha pilnie i nadprogramowo jego wykładów, bo to jest najlepszy materiał do kazań. Był naprawdę znakomitym wykładowcą. Nie był suchym teoretykiem, ukazywał życiowy sens omawianych problemów. Nazywaliśmy go Wujem, tak po prostu. Zwracaliśmy wielką uwagę na jego modlitwę, a także, szczególnie koleżanki, na przetarte rękawy u sutanny, zniszczone zielone spodnie od dresów, podniszczone buty – wspomina prof. Gałkowski. – Był chyba jedynym, który w przerwach między zajęciami po prostu modlił się w kościele.

Na rękach i na kolanach

Wiadomość o biskupiej nominacji ks. Wojtyły nadeszła podczas wakacji. – Dyskutowaliśmy właśnie w Świętej Lipce nad maszynopisem „Miłości i odpowiedzialności”. Wuj leżał sobie na trawie podparty na łokciach, słuchał bardzo pilnie, notował, poprawiał. Był ogromnie zażenowany, gdy wnieśliśmy go na rękach do autobusu – opowiada profesor Gałkowski. – Później seminaria coraz częściej odbywały się w Krakowie. Najpierw w budynku kurii przy ul. Kanoniczej, później przy ul. Franciszkańskiej. Były one często przerywane przez księży, kurialnych urzędników. Jeden z nich za każdym razem przyklękał do ucałowania pierścienia, co w sposób widoczny zawstydzało młodszego księdza biskupa. Bronił się nieskutecznie gestami i postawą ciała. Wreszcie poradził sobie i... także ukląkł. Pomogło – wspomina.

Profesor Gałkowski przywołuje także drogę na Sikornik. – Tak sobie przemoczyłem tam buty w miękkim śniegu, że oddał mi swoje zapasowe skarpety. Ksiądz Wojtyła pamiętał też zawsze o kłopotach swych studentów. Do dziś mam jego kartki, w których pisze o swojej modlitwie o zdrowie, a później o pokój duszy moich rodziców – opowiada. – Miał czas dla wszystkich. Kosztem swojego. Ciągle był w związku z tym spóźniony. W Lublinie śmialiśmy się często, że na wykłady przychodzi według czasu środkowo-krakowskiego.

Nocleg na stole

Trochę inaczej niż byli studenci wspominają papieża jego dawni współpracownicy. Profesor Stefan Sawicki w latach 1971–1983 był prorektorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. – Pamiętam, jak jeszcze w latach 50. XX w., będąc młodym asystentem, miałem przydzielone miejsce i byłem jedynym stałym mieszkańcem uczelnianego hoteliku przy ul. Szopena 29. Dzięki temu miałem okazję poznawać zatrzymujących się w nim ludzi, ich zwyczaje i zachowania. W hoteliku był tylko jeden pokój jednoosobowy i każdy z profesorów marzył, by to w nim właśnie się zatrzymać. Niektórzy wręcz domagali się tego przywileju i w związku z tym dochodziło nawet do zabawnych kłótni o „pojedynkę” – wspomina profesor Sawicki. – W tym też hoteliku zatrzymywał się między innymi dojeżdżający z Krakowa ks. doc. Karol Wojtyła. Zwróciło moją uwagę to, że nigdy się o ten osobny pokój nie ubiegał. Szedł zawsze tam, gdzie było wolne łóżko. Nie wybierał ani miejsca, ani osób, z którymi miał przez kilka dni wspólnie mieszkać – dodaje. Księdzu Wojtyle zdarzyło się też spać w tym hoteliku na stole – jak opowiadają inni współpracownicy – bo nie było już żadnego wolnego miejsca.

Kiełbasa z gazety

Początki swojej znajomości z Karolem Wojtyłą związane z noclegami w służbowych pokojach KUL wspomina także profesor Adam Rodziński. – Kiedy rozpoczynałem wykłady zlecone, dzieliłem pokój z trzema kolegami prowadzącymi zajęcia dydaktyczne. Ów pokój to był dla nas niebywały luksus, poprzednio bowiem gnieździliśmy się poza miastem w mansardowym pomieszczeniu, którego drzwi zamykały się na kłódkę. Naszą nową kwaterę w budynku usytuowanym tuż przy Bibliotece Głównej KUL wypełniały cztery łóżka, szafa oraz podłużny stół. Znalazło się też miejsce na wygodny trzcinowy fotel dla ważniejszych gości. W nim też pewnego wieczoru zasiadł nieznany mi do tej pory ksiądz. Zaprosił go Janusz Kostrzewski na konsumowaną u nas dość późno kolację. Miewaliśmy od czasu do czasu kiełbasę „dorożkarską”. Pamiętam, że ten właśnie niecodzienny specjał w imię staropolskiej gościnności podsunąłem księdzu docentowi na gazecie. Taki był początek naszej znajomości...

Dobry żart tynfa wart

Niezwykle łagodną i pogodną, pewnie nie wszystkim znaną, ironię Jana Pawła II przywołuje w swoich wspomnieniach profesor Sawicki. – W lutym 1979 roku pojechaliśmy z o. rektorem Mieczysławem Krąpcem do Rzymu, aby złożyć Ojcu Świętemu pierwszą oficjalną wizytę w imieniu Senatu Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Spotkanie było nietypowe. Papież był profesorem naszej uczelni, przez siedem lat byliśmy formalnie (jako rektor i prorektor) jego zwierzchnikami. Tymczasem od października 1978 r. sytuacja diametralnie się zmieniła. Dotychczasowa relacja stała się nie tylko nieaktualna, ale dla nas trochę żenująca. Byliśmy niepewni, jak się odbędzie to spotkanie, jak się zachowa papież, jak się my zachowamy. Tymczasem Ojciec Święty umiejętnie rozładował napięcie i to właśnie dzięki ironii. Spotkał nas przed drzwiami swej biblioteki, wyciągając ręce i mówiąc pozornie uroczyście: „Witam, witam moich szefów!”. Mówił prawdę, ale ironizując, prawdę tę przekreślał. Intonacja wskazywała przy tym na nieaktualność tytułu, ale przecież nie zmieniała do końca znaczenia słów. Wyciągnięte na powitanie ręce były gestem ojcowskim, ale równocześnie znakiem trwającej nadal, przyjacielskiej serdeczności. Całe zachowanie papieża nacechowane było pogodną ironią. Oswajało przy tym z nową, trudno jeszcze niedawno do przewidzenia sytuacją, która nas trzech w tym spotkaniu objęła.