Czy uwielbienia można się nauczyć? Rozmowa z założycielką Projektu Przebudzenie

GN 27/2023 |

publikacja 06.07.2023 00:00

Czy można nauczyć się uwielbienia? Czy Bogu jest ono do czegokolwiek potrzebne? Na te pytania odpowiada Marta Miłuńska.

Czy uwielbienia można się nauczyć? Rozmowa z założycielką Projektu Przebudzenie archiwum marty miłuńskiej

Marcin Jakimowicz: Skąd wiesz, że w niebie nie będzie panowała głucha cisza?

Marta Miłuńska:
Bo gdyby to była niebiańska norma, to Jan nie zanotowałby w Apokalipsie, że „nastała cisza jakby na pół godziny”. To było odstępstwo od reguły. Zachwyca mnie dynamika Apokalipsy: starcy padają na twarze, narody powstają i upadają, a Kościół? Uwielbia. Bestie powstają i upadają, ale Kościół nie zajmuje się nimi. Zajmują się nimi aniołowie, a Kościół oddaje chwałę „Siedzącemu na tronie” i Barankowi. To jego misja. Cisza również ma swoją rolę, jest chwilą spotkania z tym, co się we mnie dzieje, nazwaniem tego po imieniu. Kiedy popatrzysz na to z perspektywy psychologicznej – jest bardzo istotna. W terapii jest momentem „uważnienia”, wsłuchania się w siebie. Nie ma zasady „cisza jest dobra, a głośna modlitwa zła”. Modlenie się głośno jest ogromnym darem. Dlaczego? W ciszy słuchasz, dźwiękiem wyrażasz. A Bóg zapragnął przecież, byśmy wydawali dźwięki. Gdy człowiek się rodzi, to nie siedzi cicho, ale drze się wniebogłosy, wtedy lekarze wiedzą, że noworodek żyje.

Twoje uwielbienie jest Bogu do czegoś potrzebne? „Chociaż nie potrzebujesz naszego uwielbienia, pobudzasz nas jednak swoją łaską, abyśmy Tobie składali dziękczynienie. Nasze hymny pochwalne niczego Tobie nie dodają, ale się przyczyniają do naszego zbawienia” – śpiewa kapłan w 4. prefacji zwykłej.

Moje uwielbienie nie dodaje Bogu ani grama chwały. I z jednej strony nie jest Mu do niczego potrzebne, ale jest w nim taka szczerość, radość i miłość, że myślę, iż On bardzo na nie czeka. Ostatnio mój piętnastoletni syn stanął na balkonie i chcąc mnie pożegnać, zawołał na cały regulator: „Mamo! Kocham Cię!”. Czy to było potrzebne? Nie. Czy to „coś we mnie zrobiło”? Oczywiście! „Życie we mnie wzbudziło”.

Można nauczyć się uwielbiać?

Można. Dlatego założyliśmy Szkołę Uwielbienia. Uwielbienie to postawa serca. A przecież nasze serce formuje się, uczy „od małego”. Niestety, niewielu od dzieciństwa ma szansę być formowanym w ten sposób, by serce potrafiło być wdzięczne i zachwycone tym, że Bóg jest Bogiem. Bo to istota uwielbienia! Ogłaszanie Boga Bogiem, przywracanie Mu w naszym życiu należnego miejsca, przypominanie, że do Niego należy „ziemia i wszystko, co ją napełnia”. W Polsce przed laty głośny był ruch intronizacyjny. A czym jest uwielbienie w czasie setek organizowanych nad Wisłą wieczorów chwały, jeśli nie prawdziwą duchową intronizacją Syna Bożego? Przecież jak grzyby po deszczu wyrastają nad Wisłą podobne spotkania...

Papierkiem lakmusowym jest Boże Ciało. Rano uroczyste „Zróbcie Mu miejsce, Pan idzie z nieba”, a wieczorem płynący z głośników przy scenie refren „Jesteś drogą, światłem w ciemności”.

I nie są to alternatywne światy, ale dwa oblicza tego samego Kościoła,

A może jedynie moda, która przeminie?

Moda jest czymś ulotnym. Ludzie jadą na koncert, zostają nim uwiedzeni i chcą go odtworzyć, skopiować w swym środowisku. A tu nie chodzi o uwiedzenie! Każdy z tych wieczorów uwielbienia jest przecież zupełnie inny. Dlaczego? Bo ludzie przefiltrowują go przez siebie, przeżywają na swój sposób spotkanie z Bogiem, skupiają się na istocie. Moda byłaby wówczas, gdyby jedynie odtwarzali formę, a im zależy na spotkaniu, doświadczeniu, przeżyciu bliskiej obecności Bożej.​​

„To same emocje” – wzruszają ramionami sceptycy. A przecież biblijne modlitwy są pełne emocji. Dlaczego tak się ich boimy? Pytam Cię jako psychoterapeutkę…

Powiedzenie, że coś jest „tylko emocją”, jest nieprawdziwe. To tak, jakbyś stwierdził, że coś jest „tylko informacją”. „Prigożyn idzie na Moskwę”. Czy to jedynie news? Zobacz, co się w tobie dzieje, gdy czytasz taką wiadomość, jak ona w tobie rezonuje. Emocje są informacjami, które pokazują, że coś jest dla nas ważne. Więc jeżeli ktoś na uwielbieniu nie bierze pod uwagę informacji, które dostaje, to coś z nim jest nie tak... My nie mamy iść za emocjami, ale powinniśmy traktować je jako informatora, że coś się w nas dzieje, czegoś się boimy, odczuwamy ekscytację…

Mówią o nas samych, a nie o Bogu?

Oczywiście! Emocje mówią o naszej modlitwie, nie o istocie Boga. Pokazują, ile to, w czym uczestniczysz, dla ciebie znaczy. Nie idę za emocjami, szukając Boga, ale reaguję na nie, ponieważ Go szukam...

W Szkole Uwielbienia przejęliście się radą, by „robić dobrze dobro”?

Są warsztaty, konkretne muzyczne zajęcia, świetni, profesjonalni muzycy (m.in. Mate.O, Michał Król czy grupa Fisheclectic), ale tak naprawdę chodzi o serce. Emisja głosu nie jest najważniejsza. Zawsze chodzi o serce, a reszta jest dodatkiem. Istotnym, ale jedynie dodatkiem. Jeśli skupimy się tylko na formie, uwielbienia zamienią się w koncerty. I będą „jak cymbał brzmiący”. A my nie chcemy szkolić cymbałów. (śmiech) Uczymy ludzi, jak poprowadzić uwielbienie. W zgromadzeniu musi być ktoś, kto wstanie, zaśpiewa, zainicjuje, będzie dla innych przewodnikiem i zrobi to nie w oderwaniu od tego, co przeżywa, nie w formie ucieczki od codzienności, ale twardo stąpając po ziemi, a jednocześnie ze świadomością, że stoi w miejscu, gdzie niebo spotyka się z ziemią. I nie chodzi o żadne chrześcijańskie czary-mary, ale o ogłaszanie Jezusa Panem tego świata. To przecież musi wywierać wpływ na duchową rzeczywistość. To nie są słowa rzucane na wiatr. Zespół jest w nieustającym dialogu z niebem, ale jego zadaniem jest tylko pociągnięcie innych, zapalenie ich. W kulturze żydowskiej byli kantor i chór, który podchwytywał to, co ten zaproponował, oraz lud, który uwielbiał! Powołany był cały naród, nie jednostki!

„Oddaję chwałę Panu” – mówisz, a przecież chcesz wypaść na scenie jak najlepiej…

Jasne. To ludzkie i nie ma się czego wypierać. Kantor nie śpiewa dla ludzi – wyśpiewuje hymny pochwalne Bogu, starając się pociągnąć do tego innych. Podczas uwielbienia nie ma sceny, podziału my–oni. Wszyscy jesteśmy zespołem uwielbienia. Prowadzący uwielbienie ma więc bardziej rolę porządkującą niż przywódczą.

Bo jest na służbie?

Tak! To służba. I niezła lekcja pokory. Ludzie, którzy ukończyli pierwszy rok naszej szkoły, mówią: „Zostaliśmy wrzuceni na głęboką wodę i okazało się, że Bóg jest wierny! Udało się nam poprowadzić w parafii uwielbienie”. My nie tworzymy nowego dzieła – zatrzymał się nad tym mocno kard. Kazimierz Nycz. My wyposażamy ludzi, by służyli w miejscach, z których przyjechali.

Na scenie pomaga ci to, że jesteś terapeutką?

Bardzo. Wiem, że uwielbienie jest procesem, drogą, uczeniem się tego, by wychwalać w „górach i dolinach”. Potrafię dostrzec ludzi z ich problemami, hamulcami, nieumiejętnościami, blokadami wynikającymi z kultury, w jakiej wzrastali. Nie chcę zaprowadzić ich od razu do „trzeciego nieba”. Dajemy sobie czas, bo startujemy często z poziomu „minus dziesięć”. Prowadząc uwielbienie, patrzę na ich twarze. Nie muszę przecież desperacko szukać Bożej obecności, bo Duch jest we mnie – swej świątyni.

Nie musisz, jak pisali życzliwi, donosząc do krakowskiej kurii na ks. Blachnickiego, „wywoływać Ducha Świętego”…

Nie! (śmiech) Nie muszę swymi pieśniami sprawiać, by Bóg łaskawie wychylił się zza filara. On jest. Zawsze. Jest Jedynym, który jest. Z tą pewnością spoglądam na twarze ludzi, odczytując, do kogo mnie przysłał. Jak przy połowie ryb: wrzucam coś do wody, mącę ją i patrzę, co dalej…. Inaczej prowadzi się uwielbienie z neofitami, którzy w Kościele stawiają pierwsze kroki i choć serducha mają jak piekarniki, często wstydzą się pewnych form, a inaczej z tymi, którzy z Jezusem chodzą kilkadziesiąt lat. Ich nie pociągną „dramatyczne modlitwy”, oni chcą skupić się wyłącznie na imieniu Jezus. Poznali Jego wartość i bliskość i interesuje ich jedynie Bóg, nie przeżycia. Ojcowie wielbią „Tego, który jest” i nie muszą się przeciskać, walczyć, idą tam, gdzie prowadzi ich Duch Święty.

„Narzekanie to modlitwa demonów” – nauczał bł. Henryk Suzo. A uwielbienie? Czy ono nas przemienia?

Jasne, choć nie jest formą terapii. Trzeba to wyraźnie rozgraniczyć, bo świat zarzuci nam, że staramy się pobożnie opakować rzeczywistość z dziedziny psychologii. W czasie uwielbienia przemieniamy się na podobieństwo Chrystusa i nie ma to nic wspólnego z terapią, która niczego duchowego w nas nie przemienia, tylko głęboko nas spotyka i porządkuje. W czasie uwielbienia Bóg odziewa nas w chwałę, do której terapia nie ma dostępu.

Zazwyczaj jako wzór (taka miara skopiowana z Sèvres pod Paryżem) podaje się przykład króla Dawida, który tańczył przed Arką. To prawda. Raz tańczył. Ale innym razem, leżąc na ziemi, płakał: „Z głębokości wołam do Ciebie”.

Dawid rozpoczynał często modlitwę we łzach, ale kończył ją uwielbieniem. Jakie to charakterystyczne dla psalmów! Stawał przed Bogiem, wylewając przed Nim serce, jakby siedział w gabinecie najlepszego terapeuty…

„Nie biorąc jeńców”, bo w psalmach złorzeczących wyrzucał z siebie wszystko, co sądził na temat Najwyższego…

…ale wszystko kończył uwielbieniem! „Ty, Panie, pozwalasz mi mieszkać bezpiecznie”. To, czego doświadczał, rozwijało jego perspektywę.

Uwielbiałaś kiedyś przez łzy, gdy grunt usuwał Ci się spod nóg?

Oczywiście. Rozpoczynam modlitwę bez schematów. Jak dziecko. Nie muszę opowiadać Bogu „historii choroby”, bo On i tak zna mnie na wylot. Często jestem w płaczu, bezsilności, lęku, ale staram się, by te przestrzenie nie były ostatnim słowem. •

Marta Miłuńska

psychoterapeutka, psycholożka, wokalistka, założycielka Projektu Przebudzenie, prowadzącego Szkołę Uwielbienia, która skupia środowisko artystów oddających Bogu chwałę. Liderka wspólnoty Betlejem, absolwentka Szkoły Biblijnej „Livets Ord” w Szwecji.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.