Przejmujemy miasto

Marcin Jakimowicz

GN 36/2022 |

publikacja 08.09.2022 00:00

„Na klamkę kładłem szklankę. Przy głowie miałem karabin. Gdy słyszałem brzdęk szkła, strzelałem przez drzwi” – opowiadał Piotr Bortkiewicz. Jego nawrócenie było tak zaskakujące, że gdy po latach jako diakon trafił do więzienia, funkcjonariusz nie podał mu ręki.

Przed biskupem klęczy Piotr Bortkiewicz,  były mazurski gangster. Paweł Sokołowski Przed biskupem klęczy Piotr Bortkiewicz, były mazurski gangster.

Było o nich nad Niegocinem głośno. Drżało przed nimi nie tylko Giżycko, ale i całe Mazury.

Niezły zawodnik

Piotr Bortkiewicz: Na Mszę chodziliśmy całą rodziną, pościliśmy w każdy piątek. To było normalne. Byłem zdziwiony, że są tacy, którzy w piątki nie poszczą. Gdy znalazłem się w więzieniu, jedynymi modlitwami, które znałem, były te, których uczyła mnie mama. Trenowałem zapasy, byłem w tym dobry. Zacząłem się bić. Moi koledzy pochodzili z biednych rodzin, więc by zdobyć kasę na alkohol, zaczęliśmy napadać na ludzi. To z powodu rozbojów trafiłem do więzienia. Wyrok: dziewięć lat. Miałem 18 lat i nieukończoną szkołę. Wylądowałem w Iławie, w jednym z cięższych więzień w Polsce. Dostałem drugą wokandę i zmniejszony wyrok. Z dziewięciu lat zrobiło się pięć, a po trzech latach wyszedłem. Było nas kilku z Giżycka. Postanowiliśmy: przejmujemy miasto. Wyszliśmy na ulice z bronią, narkotykami. Opanowaliśmy inne mazurskie miasta, zaopatrywaliśmy je w narkotyki.

Od czasu, gdy skończyłem 17 lat, moja mama codziennie odmawiała Różaniec, prosząc o moje nawrócenie. A ja się staczałem. Krzywdziłem coraz więcej ludzi. Wstąpiliśmy w struktury grupy wołomińskiej. Miałem swoich ludzi i bardzo dużo pieniędzy. A mimo to… czułem się nieszczęśliwy, czegoś mi brakowało. Nawet na swój ślub się nie stawiłem. Dzisiaj dziękuję za to Bogu, bo nie byłby to błąd, ale wielbłąd. (śmiech) Dałem mojej dziewczynie kluczyki do BMW i pogodziliśmy się.

Z workiem na głowie

Ksiądz Szymon Wysocki (kapelan zakładu karnego w Suwałkach): „Bortek” to był mój ziomek z Giżycka. Gdy wpadł, jego spektakularne aresztowanie opisywało wiele gazet, a media podały informację o likwidacji grupy przestępczej na Mazurach. „Bortek” z bratem jako szczególne niebezpieczni zwiedzili wiele więzień. Przez lata rządził za kratami. Więźniowie doskonale wiedzieli, z kim mają do czynienia...

Piotr Bortkiewicz: Bóg był, ale ja Go nie widziałem. To tak jakbyśmy zamknęli drzwi i ktoś z was opowiedziałby mi, że na zewnątrz świeci słońce. Z grupą przestępczą tak się rozpędziłem, że znów znalazłem się w więzieniu. Gdy ponownie trafiłem za kratki, świat mi się zawalił. Naszą grupę kazała rozbić Komenda Główna Policji w Warszawie. Byłem tak pyszny, że myślałem, że mnie nie złapią. Gdy szedłem spać, na klamkę kładłem szklankę, a przy głowie miałem pistolet lub karabin. Gdy słyszałem brzdęk szkła, strzelałem przez drzwi. Robiliśmy straszne rzeczy. Nie zobaczycie tego nawet na gangsterskich filmach... O 6.00 wpadli antyterroryści z Suwałk, Białegostoku i Olsztyna. Wychodziłem z workiem na głowie. Na szczęście dzień wcześniej sprzedałem ostatnią sztukę broni. Gdyby nie to, strzeliłbym sobie w łeb.

Kojo i mandżur

Piotr Bortkiewicz: Odsiedziałem osiem lat. Nie będę opisywał tego, co się dzieje w więzieniu. Morderstwa, pobicia, agresja, przemoc, gwałty. Bardzo dobrze radziłem sobie za kratami, nie miałem żadnych problemów… Stworzyliśmy własne reguły, bo inaczej byśmy nie przetrwali tego piekła. Hierarchia, własny język, inny świat. Nie było już aresztu, był „dołek”, nie było krzesła, był „fikoł”, nie było działki narkotyku, był „giet”. „Klapa” to były drzwi celi, „kojo” – łóżko, „lipo” – okno, a „mandżur” posłanie.

Gdy mój świat runął, po raz pierwszy poprosiłem Boga o to, by mi pomógł. W celi pytałem: „Do czego mnie powołujesz?”. Powiedziałem: „Dotąd żyłem, jak chciałem i spartoliłem wszystko, teraz oddaję się Tobie”. I On tę modlitwę usłyszał.

Wstałem rano jak nowo narodzony, jakby spadły z moich oczu łuski. Jak Szawłowi po doświadczeniu Damaszku. „Będę Ci służył do końca mojego życia” – obiecałem.

Ksiądz Szymon Wysocki: W jego ręce wpadł „Dzienniczek” siostry Faustyny. Chłonął go godzinami, zaczął odmawiać koronkę. I jak napisałby św. Jan, ten, który był zimny, lodowaty, stał się gorący, pełen ognia. Przez lata rządził za kratami, więźniowie doskonale wiedzieli, z kim mają do czynienia. Nawet po latach niektórzy strażnicy nie mogli uwierzyć w jego nawrócenie... Grypsujący uważają osoby, które się modlą, za słabe. Jeśli wołasz do Boga, to znaczy, że nie dajesz sobie rady. A „Bortek” nie załamał się. Był twardy. Wytrzymał tę szyderkę.

Złoty łańcuch dla Maryi

Piotr Bortkiewicz: Zacząłem się dużo modlić. Zobaczyłem, że w więzieniu nie ma złych ludzi, ale ci, którzy dokonali złych czynów. Jestem pewien tego, że Bóg patrzy na każdego z nich z miłością. Myślę, że będą w niebie wcześniej niż niejeden z nas. Jako grypsujący nienawidziłem pedofilów, gwałcicieli. Dużo mnie kosztowało, by na tych ludzi inaczej spojrzeć. Bóg nigdy ich nie skreślił – tłumaczyłem sobie. Gdy wyszedłem na wolność, jedynie miłość do Boga i do Maryi powstrzymała mnie przed powrotem do kumpli. Tylko oni mnie rozumieli i akceptowali. Społeczeństwo mnie odrzuciło, nie mogłem znaleźć uczciwej pracy.

Ksiądz Szymon Wysocki: „Bortek” trafił do giżyckiej wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym. Symboliczne było to, że swój złoty łańcuch zostawił jako wotum Maryi Jasnogórskiej. Rozeznał powołanie, ale przez kilka lat zakony bały się go przyjąć. Z taką przeszłością? Zaufał mu biskup ełcki. Dał mu szansę. Piotr został klerykiem...

Piotr Bortkiewicz: Zdałem maturę, czułem, że Bóg mnie wzywa do kapłaństwa. Odmówiło mi aż siedem zakonów, niektóre nawet nie odpisały na listy. Przyjął mnie biskup Jerzy Mazur. Nie bał się podjąć ryzyka.

Ksiądz Szymon Wysocki: Jaki był „Bortek”? Szczery, gorliwy. Pomagał dzieciakom w domu dziecka. Powiedział biskupowi: „Chcę iść na meliny. Do dzieci ulicy”. Jako kleryk szedłem z pielgrzymką na Jasną Górę. W Jesionce niemal co roku przychodziła ekipa, która zaczepiała dziewczyny, prowokowała pielgrzymów. Bywało ostro. Zaczął się apel, a za plecami usłyszeliśmy wiązankę. Zacząłem z tą ekipą rozmawiać. „Spadaj, czarnuchu” – usłyszałem. I wtedy podszedł „Bortek”. Krótka piłka: „Grypsujesz? A znasz tego i tego w Iławie czy Białołęce?”. Ekipa umilkła, a po minucie się zmyła. Gdy wszedł jako diakon do więzienia, ludzie byli zszokowani, zdjęcia chcieli sobie z nim robić. Mówił mi: „Nigdy nie oceniaj tych ludzi, nie pytaj, za co siedzą, o sprawy osobiste. Jak będą chcieli, sami ci powiedzą”. Dotąd rządził za kratami, dawał innym popalić, więc jego nawrócenie było tak zaskakujące, że gdy po latach jako diakon trafił do zakładu karnego, jeden z funkcjonariuszy… nie podał mu ręki.

Ksiądz Radosław Orchowski (przyjaciel „Bortka”): ​Choć był ode mnie o wiele starszy, w seminarium był jedynie o rok wyżej. Czy wiedzieliśmy, jaką ma przeszłość? Jasne! Nie krył tego, ale się też z tym nie obnosił. Choć do tej pory sam kierował swoim życiem, bez szemrania spełniał polecenia przełożonych. Ze względu na swą zapaśniczą budowę ciała poruszał się czasami topornie w prezbiterium i gdy słyszał jakieś napomnienia od biskupa, mówił pokornie: „Dziękuję, ojcze, za tę uwagę”.

Oczyszczenie

Ksiądz Radosław Orchowski: Był bardzo konkretny, szczery i słowny. Wystarczyło, że raz coś powiedział. Jemu też wystarczyło raz powiedzieć. Potrafił zobaczyć w innych dobro. Sam pochodzę z dzielnicy w Ełku, która nieprzypadkowo ma nazwę „Czeczenia”. Na klatce schodowej mieszka wiele trudnych rodzin, uczyłem się z gościem, który został skazany za zabójstwo, a słynna w całej Polsce sprawa zabójstwa przy barze z kebabem zdarzyła się pod moimi oknami. Znam to środowisko. Zachwycało mnie to, że „Bortek” potrafił zobaczyć w tych ludziach dobro, znał ich problemy od podszewki. Zrobiłby wszystko, by stanąć w obronie słabszych.

Piotr Bortkiewicz: W seminarium Bóg oczyszczał mnie z nałogów, uzależnień. Przetrwałem dzięki sakramentom i Maryi. Czy moja mama doczekała mojego nawrócenia? Tak! Nawet przeczytała artykuł, który napisałem o islamie. Powiedziała, że czyta się łatwo i szybko… Żałuję czynów, których dokonałem, ale jestem Bogu wdzięczny za drogę, którą przeszedłem. W maju będę księdzem…

Ksiądz Szymon Wysocki: Nie doczekał… Zmarł przed trzema laty we wrześniu, po wypadku samochodowym. Jechał zmęczony, bo pomagał przy nocnej pielgrzymce do Studzienicznej.

Ksiądz Radosław Orchowski: Myśleliśmy, że dojdzie do siebie, bo leżał w giżyckim szpitalu. Miał problemy z oddychaniem, ale sądziliśmy, że to tylko złamane żebra. Gdy dowiedziałem się, że zmarł, poczułem ogromną pustkę. Mocno odczuły to dzieciaki z domów dziecka, które bardzo go szanowały i z którymi miał świetną relację. On rozumiał ludzi, zwłaszcza z trudną historią. Kiedyś do seminarium przyszedł po jedzenie podpity człowiek, cały w tatuażach, a „Bortek” rozgryzł go w kilka chwil… W czasie ewangelizacji na festiwalu hiphopowym w Ełku zobaczył na nodze jednej z dziewczyn tatuaż: dwa pistolety. „Lubisz przemoc?” – zapytał. Do dziś pamiętam jej zdumiony wzrok: „A ty skąd o tym wiesz?”. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.