Pogadać z Matką Bożą

GN 7/2011

publikacja 24.02.2011 06:30

Zapamiętałem modlitwy więźniarek-morderczyń, kiedy obraz przybył do miejsca ich osadzenia. „Matko, pomóż, aby moje dzieci zrozumiały, dlaczego to zrobiłam” – prosiły. Z Marcinem Krawczykiem rozmawia Beata Gruszka-Zych.

Pogadać z Matką Bożą Jakub Szymczuk/ GN Marcin Krawczyk – aktor (m.in. wikary w serialu „Plebania”), dokumentalista. Jego film „Matka 24 h” jesienią tego roku wejdzie na nasze ekrany.

Barbara Gruszka-Zych: Czy grając księdza w serialu „Plebania”, inspirował się Pan konkretnym kapłanem?
Marcin Krawczyk: – Od roku już nie jestem księdzem, bo serial się skończył. Teraz jestem ojcem moich dzieci. Ale na poważnie – żeby przygotować się do roli, oczywiście podpatrywałem księży, aż trafiłem na ks. Wojciecha Drozdowicza z warszawskich Bielan. Obserwowałem, jak sprawował Msze, ale też sporo z nim rozmawiałem. Chciałem, żeby „mój” ksiądz miał podobny temperament, był trochę luzakiem, życzliwym i bardzo otwartym na ludzi. A poza tym jak zwykle przygotowując się do roli, chodziłem po Bydgoszczy – mieście rodzinnym mojej żony – w sutannie. Przełomem w budowaniu każdej kreowanej postaci jest dla mnie zawsze wyjście na ulicę w kostiumie.

I jak wypadł test?
– Mijający mnie przechodnie mówili: „Szczęść, Boże” albo „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Większość się uśmiechała, ale niektórzy odwracali głowy. Ja sam, przekonany, że kapłan nie może być nachalny, przechodząc starałem się podnosić wzrok, żeby nie wymuszać żadnej reakcji. Jak się okazało, w dużych miastach pozdrawianie księdza na ulicy nie jest dziś tak oczywiste.

Nikt nie okazał się niemiły?
– Nie, ksiądz to w końcu dobra postać. Zdecydowanie gorzej było, kiedy w Teatrze Dramatycznym w Warszawie musiałem grać mordercę w „Morderstwie” Janocha Lewina… Trudnym, ale interesującym wyzwaniem była też rola bezdomnego – Pchełki w monodramie „Antygona w Nowym Yorku”. Przez miesiąc chodziłem wtedy jako bezdomny po Wrocławiu, jeszcze ucząc się w tamtejszej Szkole Teatralnej. Włożyłem ciuchy z second-handu, a że chodziłem po śmietnikach i spałem na dworcu, od razu zrobiły się nie pierwszej świeżości. Na dodatek byłem zarośnięty, więc bezdomni mogli mnie wziąć za swojego. Raz w nocy trafiłem na śmietnik, gdzie znalazłem książkę o Morrisonie. Czytałem ją przy świeczce, kiedy lekturę dość brutalnie przerwał mi stale odwiedzający ten rejon. „Co się w[…] w mój rewir?” – usłyszałem. Ale że jestem dość duży, nie zdezerterowałem, tylko wszedłem z nim w dialog i zacząłem łapać jego język. Przegadaliśmy całą noc.

O czym?
– Opowiedziałem mu swoją wymyśloną historię bezdomności. Że jestem z Tomaszowa Lubelskiego – to akurat było prawdziwe, że matka mi zmarła, a ojciec ma już inną kobietę i traktuje mnie jak śmiecia. Że pierwszy raz trafiłem na ulicę. Wtedy on odpłacił mi swoją przerażającą, bo prawdziwą, opowieścią. Żona z kochankiem wyrzuciła go na bruk. Tylko raz w tygodniu spotykał się z nastoletnią córką. To było dla niego święto – wtedy mył się i schludnie ubierał. To wyjątkowe spotkanie zainspirowało mnie po czasie do przyjrzenia się bliżej problemowi bezdomności. Od dwóch lat zbieram materiały do filmu dokumentalnego. W skrócie jest to opowieść o bezdomnych, którzy sami budują jacht, żeby popłynąć nim w rejs dookoła świata.

Równolegle pracuje Pan nad dokumentem „Matka 24 h” o peregrynacji obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej po Polsce. Widzę, że nad wejściem do pokoju wisi Jej wizerunek.
– Dostałem go od przyjaciela domu – o. Sebastiana Mateckiego, podprzeora Jasnej Góry, którego poznałem właśnie podczas pracy nad filmem. Sam pomysł jego realizacji zrodził się w momencie, kiedy do moich rodziców w Tomaszowie Lubelskim „przyszedł” obraz. Akurat byłem tam ze swoją rodziną. Żona patrzyła na to trochę z dystansu. Ale gdy moja ciocia na jej oczach się rozkleiła i głośno zaczęła zawierzać Matce Bożej swoje życie, widziałem, jak jej nastawienie się zmienia. W moim projekcie „Matka 24 h” pracuje jeden główny operator, ale na tydzień zastąpiłem go kolegą sceptycznie podchodzącym do religii. To było ciekawe, jak po kilku dniach zaczął się zastanawiać. Poruszyła go wiara filmowanych ludzi. A tak nawiasem mówiąc, bardzo trudno opowiadać o wierze, bo to metafizyka.

A Pana co najbardziej poruszyło?
– Scena, którą kręciliśmy w szpitalu, kiedy młoda, sparaliżowana 27-letnia dziewczyna przyjmowała Matkę Boską. Ksiądz zbliżył do niej wizerunek i powiedział: „Elu, przyszedł do ciebie obraz, ucałuj Go”. Oczy chorej wydawały się martwe, ale po tych słowach zaczęła jej delikatnie drgać broda. Widać, jak bardzo chciała ucałować Matkę Boską. Stałem wtedy za kamerą i nie mogłem powstrzymać płaczu. To był taki namacalny dowód potrzeby kontaktu z Maryją. Zapamiętałem też modlitwy więźniarek-morderczyń, kiedy obraz przybył do miejsca ich osadzenia. „Matko, pomóż, aby moje dzieci zrozumiały, dlaczego to zrobiłam” – prosiły.

O co chodzi w spotkaniu obrazu Matki Bożej z człowiekiem?
– Żeby odnaleźć sens życia, odzyskać potrzebną nam siłę. W moim filmie znajdą się różne przykłady na ogromną potrzebę takiego kontaktu. Na początku ten dokument miał nosić tytuł „Obraz”. Chciałem przedstawić obraz naszej ojczyzny przez pielgrzymujący po niej od ponad 50 lat wizerunek Matki Boskiej. Ludzie czekają na niego czasem wiele lat. Bardziej to widać na wsi niż w mieście. Nasz naród w przeciwieństwie do tych zza zachodniej granicy jest przekonany, że wiara czyni cuda. Ludzie, wierząc, stają się lepsi.

Opowiadają o tym?
– W moich dokumentach ludzie nie mówią do kamery. Ale odwiedziny obrazu w ich domach stają się pretekstem do opowiedzenia o ich problemach i bólach. Przedstawiają je Matce Boskiej. Rola księdza w „Plebanii” nie raz pomagała mi w robieniu tego filmu. Ludzie akceptowali mnie i z marszu pozwalali towarzyszyć w tak intymnej sytuacji. Choć muszę przyznać, że tak naprawdę łatwo nawiązuję kontakty. Może dlatego, że mam coś takiego w oczach? (śmiech).

Modli się Pan do Matki Bożej?
– Mój przyjaciel Sebastian powtarza: „Nie zrobisz tego filmu, dopóki dobrze nie pogadasz z Matką Bożą”. Czasami sobie myślę, że za mało się ku Niej pochylam…Ale się staram.
 

Każdy ma swoje sposoby modlitwy.
– Mówi się, że jak człowiek śpiewa, modli się podwójnie. W moim przypadku można powiedzieć, że modlitwą jest gra na scenie i realizowanie filmów.

Modli się Pan za swoich bohaterów?
– Tak. A więź z nimi nieraz zostaje na długo. Z Basią z zespołem Downa – bohaterką mojego dokumentu „Randez-vous” – przyjaźnię się od 10 lat. Ten film opowiadał o tej dziewczynie i jej upośledzonym chłopaku. Ich randka stała się pretekstem do pokazania, że też pragną miłości, przyjaźni – wszystkiego, czego oczekują tzw. zdrowi. Obejrzeli go już widzowie w 46 krajach. Realizując „Matkę 24 h”,
miałem możliwość poznawania wielu ciekawych ludzi, którzy zapadli mi głęboko w pamięć i serce. Szczególnie wyjątkowa więź zawiązała się między mną a szóstką osieroconych dzieci z Gródka.

Za dokument „Sześć tygodni” dostał Pan już kilka nagród, w tym prestiżową główną nagrodę w Amsterdamie.
– Sześć tygodni to okres, kiedy biologiczna matka ma czas na zastanowienie się, czy chce zrzec się praw nad swoim dzieckiem i oddać je do adopcji. Realizując ten film, wiele godzin spędziłem, płacząc w kącie, zanim wyciągnąłem kamerę. Przestałem się wstydzić płaczu. To dla mnie wymierny znak, że dzieje się coś ważnego, w tym przypadku – że temat jest ważny.

Rozmawiam z mężczyzną, który płacze i przyznaje się do wiary, nie bojąc się, że ktoś uzna to za obciachowe.
– Obciachowe to nie jest. Ale z wiarą bywa różnie. Nie jestem święty. Choć teraz staram się bardziej, bo chcę dzieciom zbudować fundament wiary. Mnie osobiście na dobro uwrażliwiała moja babcia Stefania. Zmarła za wcześnie, kiedy byłem w ósmej klasie podstawówki. Czasem przyjeżdżała zajmować się mną i siostrą, gdy rodzice gdzieś wyjeżdżali. To dzięki babci zostałem ministrantem. Nauczyła mnie kultu do św. Antoniego. Tak bardzo krótko można o niej powiedzieć, że była dobrym człowiekiem.