Ludzie z domu chleba

Beata Gruszka-Zych

publikacja 01.02.2011 08:18

Wspólnota założona przez ks. Mirosława Toszę nazywa się „Betlejem”. Bezdomny Jezus spotyka się tu z bezdomnymi.

Ludzie z domu chleba Foto: Henryk Przondziono/ GN Od lewej diakon Tomasz, członek wspólnoty – Joachim i ks. Mirosław Tosza trenują przed maratonem.

Dziś tworzy ją 25 osób. Kiedy tu przychodzą, przekonują się, że to nie ośrodek pomocy ani przytułek, ale dom. I to taki jak z ulubionej przez księdza piosenki Oli Kiełb, która śpiewa: „Dom to ludzie, nie ściany”. Często ludzie mają domy, a w nich nikogo bliskiego. Zamieszkując tu, każdy zyskuje rodzinę, która za nim stoi. Nie ma podziału na podopiecznych i opiekunów. Każdy ma obowiązki. – Celowo nie przyjmujemy stałych dotacji – podkreśla ks. Tosza. – Utrzymujemy się z pracy własnych rąk. „Betlejem” po hebrajsku znaczy „dom chleba”. Chleba tu nie brakuje. Ale zarabiają na niego sami. Wykonują czynności gospodarskie, latem pracują w budowlance, przy kładzeniu kostki brukowej. Nauczyli się pisania ikon. Dobrze im też wychodzi renowacja mebli. Próbują prowadzić warsztaty pisania ikon dla niepełnosprawnych. Uczą się robić coś dla innych. – Bo z bezdomności wychodzi się nie gdzieś, ale do kogoś – mówi ksiądz.

Kiedyś podczas rozmowy zapytał, co by zrobili, gdyby dostali wędkę. – Ja to bym poszedł na targ, sprzedał wędkę, kupił flaszkę i rybę. Bo dla kogo mam łowić? – zapytał jeden z nich. „Kimś”, do kogo mogą się odnieść, jest dla wielu z nich Chrystus. Choć nikt nikomu nic nie narzuca, centralnym miejscem domu stała się kaplica. Codziennie spotykają się tu przed Mszą na półgodzinnym czuwaniu w milczeniu. Paweł w wieku 29 lat przyjął Pierwszą Komunię. Marek, inżynier budowlany, ma pokój przypominający celę św. Franciszka – dwie koszule, spodnie, kilka książek. Kiedy pracował na recyklingu w Siemianowicach, Antonina Krzysztoń zapraszała go do swojego programu, żeby opowiadał o swojej modlitwie. Z perspektywy śmietnika lepiej niż inni widział niebo.

Kawa z Markiem
Mimo że 14 lutego minie 15 lat od chwili, kiedy ks. Tosza wpadł na pomysł założenia wspólnoty w starej Szkole Podstawowej nr 8 w Jaworznie, każdego dnia uczy się czegoś nowego. Rutynę uważa za grzech główny podejmujących podobne inicjatywy. – Trzeba się pilnować, żeby nie myśleć, że pozjadałem wszystkie rozumy, bo mieszkało u mnie 500 bezdomnych – mówi. – Dlatego, że wybrałem życie z nimi, mogę być postrzegany jak drugi Brat Albert. A tak naprawdę to z niektórymi mogę się tylko mijać przy stole. Modli się, żeby widzieć ludzi, a nie tylko ogólne problemy. Kiedyś Marek uświadomił mu, co się naprawdę liczy. Gdy robili podsumowanie roku, powiedział, że najważniejszy był dla niego wieczór, kiedy ksiądz przyszedł do jego pokoju i wypił z nim kawę. Nieważna była pielgrzymka rowerowa, adoracja relikwii św. Tereski, ale właśnie taki drobiazg. – Realizuje się wielkie programy, a wystarczy usiąść z drugim, okazać mu szacunek i zainteresowanie – mówi. – Nawet nie doradzanie, ale uważne wysłuchanie stwarza człowieka. Człowiek przyciągał go od początku kapłańskiej drogi.

Pracował z niepełnosprawnymi we wspólnotach ruchu „Wiara i Światło”. Jako diakon zdecydował się wstąpić do Jerozolimskiej Wspólnoty Monastycznej. Po wstępnej rozmowie pojechał do ich klasztoru w Paryżu. Poszedł na adorację Najświętszego Sakramentu w kościele Saint Gervaise, w samym centrum, w nocy z czwartku na piątek. Kiedy wracał, zorientował się, że nie ma kluczy, więc wrócił pod świątynię. W tym czasie pojawiła się tam kobieta z dzieckiem. Najpierw spała, a kiedy się obudziła, patrzyła mu w oczy bez słów. – Spojrzenie tamtej kobiety nie dawało mi spokoju – pamięta. – Myślałem o dwóch obecnościach – Chrystusa w Eucharystii i w tej biednej kobiecie. Przeżyłem kilka godzin adoracji. Jedną wybrałem sam w kościele. Do drugiej zmusiły mnie okoliczności. Wiedział, że jeśli wstąpi do Wspólnoty Jerozolimskiej, nigdy nie zaprosi tamtej kobiety do środka. 10 lat temu sam założył „Betlejem”, gdzie stara się łączyć te dwie obecności.

Kilometry dla Filipka
Ks. Tosza z domownikami jeździ na spotkania z młodzieżą, daje świadectwa w kościołach. Na jednym ktoś zadał mu pytanie: „Skąd się u księdza biorą ci bezdomni?”. „Zapytajcie ich samych. Każdy ma swoją historię” – odpowiedział. Niektórzy bezdomność mieli zapisaną od dzieciństwa. Ojciec Tomka uzależnił się od hazardu i to „zamiłowanie” przekazał synowi. Tomek narobił tyle długów, że wyprowadził się od rodziców i trafił na ulicę. W „Betlejem” skończył gimnazjum. Rozpoczął naukę w szkole średniej, choć, jak twierdzi, nie lubi się uczyć. Pracuje przy układaniu kostki brukowej i zamierza wyjechać za granicę do pracy przy winnicy. Brat Pawła skończył w więzieniu skazany za zabójstwo, drugi – za jego próbę. Rodzice wcześnie zmarli. Najmłodszego Pawła bracia zmuszali do kradzieży, żebrania. Nieraz oberwał od nich tak, że musiał leczyć się u neurologa. Do „Betlejem” przyprowadziła go „pani z Caritas”. – Trząsł się, nie umiał łyżki utrzymać – wspomina ks. Tosza. Teraz tak się zmobilizował, że codziennie biega po 10 km, żeby pod koniec lutego z kilkoma domownikami wziąć udział w maratonie na Malcie. Na Facebooku na stronie „Wspólnota Betlejem” można „kupić” ich kilometry, które zamierzają przebiec, żeby dofinansować skomplikowaną operację serca chorego Filipka. Marek stracił dom po rozwodzie. Do wspólnoty trafił po odwyku. Jest zakrystianem, dużo czasu poświęca na modlitwę. Potrafi opowiadać o swojej duchowej przemianie. Nieraz występował ze swoim świadectwem w mediach. W turnieju „Jeden z dziesięciu” zajął drugie miejsce. Niedawno przeszedł udar. – Nigdy w życiu nikt się mną nie opiekował tak jak w „Betlejem” – uważa. – Odwiedzaliśmy go w szpitalu jak jakiegoś króla – śmieją się koledzy.

Nieraz trafiają do nich ludzie utalentowani.
Kiedy zamieszkał z nimi aktor, wystawiali Dostojewskiego i Wojtyłę. Dziś Piotr, kucharz, przygotowuje im dania jak w najlepszej restauracji. Ks. Tosza nie sprawdza, kto wyszedł na prostą, kto wrócił na dworzec. – Ważne, żeby zerwali z ogonem, jakim jest bezdomność – mówi. – Robimy to symbolicznie, tak że po dwóch latach domownicy tracą status bezdomnego. Mają pokój, klucz i płacą czynsz, czyli 350 zł miesięcznie. Mogą zaczynać od nowa. Żyjąc we wspólnocie przez 24 godziny na dobę, stale muszą weryfikować własne postępowanie. Ksiądz także. – Kiedy głoszę rekolekcje w parafii, to mam luksus, że wracam do zakrystii i nikt tego nie ocenia – opowiada. – Kiedy komentuję słowo Boże w naszej kaplicy, to biorę pod uwagę, że domownicy mnie znają. Był taki moment, że rzadko bywałem w „Betlejem”, bo stale coś załatwiałem. A komentując Ewangelię, powiedziałem, że trzeba mieć czas i nie spieszyć się. Wtedy jeden ze słuchaczy pogroził mi palcem: „No właśnie, właśnie”.