Czerwony Fundusz

Jacek Dziedzina

publikacja 21.10.2010 11:00

W medialnym szumie mało kto odróżnia już Komisję Majątkową od Funduszu Kościelnego. Ten drugi ciąży nie tylko państwu, ale też Kościołowi.

Czerwony Fundusz Archiwum GN

Kościół w Polsce jest po części uzależniony finansowo od państwa. I za kilka lat może mieć poważne kłopoty, jeśli ktoś nie zlikwiduje wreszcie Funduszu Kościelnego. Jeden z ostatnich reliktów komunizmu, utworzony w 1950 roku na mocy ustawy o przejęciu przez państwo tzw. dóbr martwej ręki, działa do dziś. Wyjaśnijmy od razu różnicę między nim a Komisją Majątkową. Fundusz ma „rekompensować” straty poniesione przez Kościół w wyniku pozbawienia go majątku w majestacie obowiązującego wówczas komunistycznego prawa. Natomiast Komisja Majątkowa ma na celu odzyskanie majątków, które zostały zagrabione z pogwałceniem nawet PRL-owskiego prawa. Nazwa „Fundusz Kościelny” jest nieco myląca, sugeruje bowiem, że Kościół otrzymuje od państwa jakieś dotacje. No właśnie: i tak, i nie…

Nasza kura, wasze jajka
Okradanie społeczeństwa, czy – jak kto woli – powszechna kolektywizacja, przeprowadzona przez władzę ludową po II wojnie światowej, dotknęła również Kościół katolicki. Była to realizacja jednego z głównych założeń nowego ustroju, czyli likwidacji „pozostałości przywilejów obszarniczo-feudalnych” (ściśle w duchu PKWN). Dobra kościelne były kąskiem ogromnych rozmiarów: według danych ze spisu powszechnego przeprowadzonego przed wojną, Kościół dysponował ponad 240 tys. hektarów majątków ziemskich. Oczywiście po wojnie, a więc po zmianie granic, dane przedstawiały się nieco inaczej: władze oceniły, że Kościół w Polsce Ludowej posiada blisko 169 tys. ha nieruchomości ziemskich (dane nie obejmują jednak ziem północnych i zachodnich). W ciągu zaledwie 10 pierwszych miesięcy obowiązywania ustawy z 1950 roku, komuniści zabrali Kościołowi prawie 90 tys. hektarów. Polityka rabunkowa była kontynuowana w kolejnych latach. Dodajmy tylko, że ustawa wykluczała upaństwowienie majątków nieprzekraczających 50 hektarów (a w Poznańskiem, Pomorskiem i na Śląsku – 100 ha).

A co ma z tym wspólnego Fundusz Kościelny? Otóż złodzieje okazali się wspaniałomyślnie uczciwi: w ustawie zezwalającej na grabież kościelnego mienia zapisano, że dochody z przejętych nieruchomości… przeznaczone będą wyłącznie na cele kościelne i charytatywne. Mówiąc prościej: zabieramy wam kury znoszące złote jajka, ale jednocześnie zobowiązujemy się wszystkie zniesione złote jajka przeznaczyć dla was. Powstały w ten sposób Fundusz Kościelny miał być zatem rekompensatą za poniesione straty. W rzeczywistości ustawa w PRL nigdy nie była realizowana. Ukradzione dobra włączono do Państwowego Zasobu Ziemi bez ustalania wysokości dochodów, jakie miałyby przynosić! Z tego też powodu do Funduszu trafiały nie realne dochody, a sztucznie ustalane dotacje z budżetu, które były o wiele niższe niż ewentualne zyski z utraconych majątków. Fundusz w praktyce posłużył komunistom jako instrument rozgrywania Kościoła od wewnątrz. Środki z niego pochodzące przeznaczano m.in. na działalność „księży patriotów”, popierających niedemokratyczny ustrój, w tym przede wszystkim na pokrycie składek emerytalnych księży poprawnych politycznie.

Kłopotliwy spadek
Wolne państwo polskie w 1989 roku odziedziczyło dziwny twór poprzedniej epoki i do dzisiaj jest zobowiązane zasilać Fundusz Kościelny. Oczywiście już w pierwszym roku wolności uchwalono ustawę o ubezpieczeniu społecznym duchownych, która pozwoliła opłacać z Funduszu składki emerytalno-rentowe wszystkim duchownym, a nie tylko „patriotom”.

Dodatkowe rozporządzenia określiły jasno, na co mają być przeznaczane środki: oprócz składek społecznych i zdrowotnych duchownych są to: wspomaganie kościelnej działalności charytatywnej i oświatowo-wychowawczej oraz odbudowa, remont i konserwacja zabytkowych obiektów sakralnych. Problem polega na tym, że władze komunistyczne przez dziesiątki lat roztrwoniły zagrabiony majątek i nie przeznaczały dochodów z niego pochodzących na rzecz Funduszu. Dlatego też dzisiaj państwo, obciążone zobowiązaniami ustawy z początku lat 50., musi co roku zapewnić w budżecie środki na cele archaicznego Funduszu Kościelnego.

Rocznie jest to ok. 100 mln zł, z czego 90 mln to pieniądze na księżowskie składki na ZUS (80 proc. wysokości składki płaci Fundusz, pozostałe 20 proc. sam duchowny). Dodajmy w tym miejscu, że sytuacja jest niesprawiedliwa z wielu powodów. Po pierwsze, 100 mln zł rocznie to niewiele w porównaniu z dzisiejszą wartością rynkową zagrabionego dawniej mienia. Po drugie, dzisiejszymi beneficjentami Funduszu są wszystkie związki wyznaniowe działające obecnie w Polsce. A Fundusz ma być rekompensatą za mienie utracone przez Kościoły i gminy wyznaniowe działające w czasie, gdy ustawa wchodziła w życie. W ogóle wreszcie sytuacja wygląda tak, jakby państwo faktycznie dotowało Kościół. Tymczasem to niewygodny dla obu stron spadek poprzedniej epoki, coraz bardziej uwierający i na dłuższą metę bardzo niebezpieczny. Kościół de facto jest częściowo uzależniony od finansów państwa. Czy sytuacja jest patowa? Niekoniecznie.

Albo teraz, albo Palikot
Oczywiście nie wchodzi w grę odzyskanie majątków zabranych po 1950 roku (powtórzmy, chodzi o majątki zabrane zgodnie z prawem, a nie o zagrabione wbrew prawu, o zwrot których zabiega Komisja Majatkowa). Jedynym wyjściem jest z pewnością likwidacja archaicznej struktury. Ale nie w taki sposób, jak próbowali to zrobić senatorowie w 2004 roku (za rządów SLD). Projekt ustawy przerzucał odpowiedzialność za płacenie składek emerytalnych w całości na duchownych, diecezje i zakony, bez jakiejkolwiek rekompensaty, ustalenia dzisiejszej wartości ukradzionych majątków.

Ustawa, niebezpieczna dla Kościoła, nie ujrzała światła dziennego. Już w latach 2007–2008 (rządy PO–PSL) pracowano nad równie nietrafnym projektem (powstałym jeszcze za rządów PiS w 2006 r.). Otóż chciano, by ustawa zamiast o „świadczeniach” ze strony państwa na rzecz Kościoła, mówiła o „dotacjach”. Co za różnica? Zasadnicza. „Świadczenia” to obowiązek dłużnika (tu: państwa) wobec wierzyciela (tu: Kościoła), natomiast „dotacje” oznaczają pewien przywilej, który w każdej chwili można cofnąć, w zależności od układu politycznego. Co więcej, taka ustawa dużo bardziej uzależniałaby Kościół od bieżącej polityki i państwa.

Jedyny rozsądny projekt likwidacji Funduszu przedstawiła strona kościelna w 2008 roku na spotkaniu z przedstawicielami Ministerstwa Skarbu. Strona rządowa zgodziła się wtedy, by likwidacja Funduszu wiązała się z jakąś rekompensatą dla Kościoła. Okazją do tego miała być ustawa reprywatyzacyjna: nie trzeba byłoby zatem tworzyć osobnych rozwiązań prawnych dla Kościoła, ale w jednym pakiecie ująć wszystkie roszczenia. W czasie spotkania w Ministerstwie Skarbu ustalono, że rekompensata musi być kapitałem, gwarantującym roczne odsetki – nie mniejsze niż roczna kwota przekazywana dzisiaj do Funduszu na składki dla duchownych. Wyliczono, że jednorazowa rekompensata wyniosłaby ok. 1,5 mld zł. O wiele mniej niż szacowana wartość utraconych majątków.

Oczywiście ustalenie to nie obejmuje spraw, którymi zajmuje się Komisja Majątkowa. Otrzymane środki można by potem pomnażać, lokując we właściwym miejscu. To przecięłoby raz na zawsze tę nieszczęsną zależność od budżetu państwa. Niestety, jak dowiedział się GN, jakiś czas później w projekcie ustawy, który przygotowało ministerstwo, nie znalazł się nawet ślad wcześniejszych ustaleń. Ten brak odwagi – episkopatu, by sprawę „docisnąć” i przypilnować, i rządu, by wreszcie przerwać tę ostatnią pępowinę z PRL – może skutkować w niedalekiej przyszłości, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, kłopotami finansowymi Kościoła w Polsce. Niech sprawą zainteresuje się na przykład drużyna Grzegorza Napieralskiego czy Janusza Palikota, która przeprowadzi likwidację Funduszu według swojego widzimisię (bez jakiejkolwiek rekompensaty). Hasła o „likwidacji przywilejów dla Kościoła” zawsze dobrze się sprzedają.