Misja „do góry nogami”

Agata Bruchwald; Gość elbląski 23/2019

publikacja 09.07.2019 06:00

O pomaganiu ludziom i głoszeniu Boga w Albanii oraz przygotowaniach do wyjazdu do Kazachstanu i na Ukrainę opowiadają Marta Forc i Agnieszka Gosieniecka.

Marta (po prawej) w czasie porządkowania magazynu. Zdjęcia Facebook „Misja Albania – zasiejmy ziarno” Marta (po prawej) w czasie porządkowania magazynu.

Agata Bruchwald: Misje dla mnie to…

Agnieszka Gosieniecka: Otwartość serca i chęć dania siebie innym. W czasie posłania jeden z księży powiedział nam, że jedziemy na 16 placówek, ale jest też 17. placówka – ta, tu i teraz. Za mniej więcej dwa miesiące wyjadę po raz pierwszy do domu samotnej matki w Charkowie, a już teraz opowiadam ludziom o misji. O tym, że potrzebuję pomocy, że potrzebują jej ludzie, do których jadę.

Misje to także przyznanie się do swojej wiary, pokazanie rodzinie, że to nie tylko chodzenie do kościoła, ale chęć zrobienia czegoś więcej dla innych.

Marta Forc: Z drugiej strony ludzie, których spotykamy w czasie misji, dają nam bardzo dużo. Kiedy głosimy im Pana Jezusa, czy też swoją postawą pokazujemy, jacy jesteśmy, oni się nam odwdzięczają. Robią to chociażby poprzez uśmiech.

W ubiegłym roku byłam wspólnie ze znajomymi na placówce w Albanii, w Bilaj. W pierwszą niedzielę, tuż po dotarciu tam, w kościele nie zobaczyliśmy żadnego dziecka, a kiedy uczestniczyliśmy w niedzielnej Mszy św. tuż przed powrotem do Polski, w świątyni było wiele dzieci. Śpiewały pieśni po polsku i po angielsku. To był niezwykle piękny widok, zachęciliśmy ludzi do tego, by uczestniczyli w Eucharystii.

W Bilaj poznaliśmy 19-letniego, chorego psychicznie mężczyznę. Zazwyczaj wolontariusze prosili go, by odszedł na bok, bo przeszkadzał. My zaangażowaliśmy go w przygotowywanie przedstawienia. Był bardzo zafascynowany tym, co się działo. Zaczął nam pomagać i całkowicie się zmienił. Z osoby, która przeszkadzała, śmiała się i denerwowała innych, zmienił się w niezwykle pomocnego człowieka.

Dlaczego postanowiłaś wyjechać na misje?

M.F.: Wszystko zaczęło się w czasie samotnej pielgrzymki do Santiago de Compostela. Był to czas, w którym otrzymałam bardzo dużo pomocy od innych. Stwierdziłam, że chciałabym to oddać. Ludzi, których poznałam, pielgrzymując, z pewnością już nigdy nie spotkam, dlatego pomyślałam o misjach.

O Wolontariacie Misyjnym „Salvator” dowiedziałam się w czasie spowiedzi. Zaczęłam rozmawiać ze spowiednikiem o wyjeździe na misje, a on powiedział, że prowadzi taką wspólnotę w Elblągu. I tak zaczęła się moja przygoda z misjami, poznałam wolontariuszy z regionu, późnej pojechałam na spotkanie ogólnopolskie. Było fantastycznie, spotkałam niesamowitych ludzi. W tym roku pojadę do Atyrau w Kazachstanie.

Jak wyglądają przygotowania do wyjazdu?

M.F.: Przez cały rok trwa formacja, a tuż przed podróżą uczestniczymy w zajęciach z psychologii dziecka, pierwszej pomocy, animacji.

A.G.: Dostaliśmy listę placówek, z których mogliśmy wybrać tę, na którą chcielibyśmy pojechać. Osoby, które tak jak ja jadą po raz pierwszy, do wyboru miały tylko placówki europejskie.

Ważne, żeby wybór nie był dokonany na zasadzie „palcem po mapie”, ale przemyślany w czasie modlitwy. Początkowo chciałam pojechać na dwa tygodnie do Brzozdowiec na Ukrainie. Jest tam polski cmentarz, który będą porządkować wolontariusze. Odpowiadało mi to, tym bardziej że jestem złotnikiem, więc stwierdziłam, że będę mogła zająć się drobną renowacją nagrobków.

Nie chciałam jechać do miejsca, gdzie musiałabym się sprawdzić jako animator wśród dzieci. Obawiałam się tego, bo nigdy z nimi nie pracowałam.

Jednak koleżanka, która zajmuje się planowaniem wyjazdów, napisała do mnie, że na placówkę w Brzozdowcach chce jechać bardzo dużo osób. Zapytała, czy nie mogłabym rozważyć innego miejsca wyjazdu.

Zaproponowała placówkę w Charkowie. W opisie była informacja, że to zamknięty ośrodek dla dziewcząt z trudnych rodzin. Pomyślałam, że to poprawczak, i zgodziłam się. Później okazało się, że jest to dom samotnej matki. Kiedy dowiedziałam się, że jest tam przedszkole, byłam przerażona. Na szczęście trwało to krótko – potem poczułam spokój.

Co chciałabyś zaproponować mieszkańcom tego domu?

A.G.: Z pewnością będą się odbywać różnego typu zabawy z dziećmi. Bardziej zastanawiałam się nad tym, co mogę zaoferować matkom. Zajmuję się jubilerstwem, więc pomyślałam, że zorganizuję dla nich warsztaty. Chciałabym, żeby nauczyły się robić drobne rzeczy: bransoletki, kolczyki, przypinki. Pracującym tam siostrom pomysł bardzo się spodobał, bo w ośrodku jest już pracownia krawiecka.

Te kobiety muszą doświadczyć tego, że potrafią coś zrobić. Wiele w życiu przeszły, a przecież będą musiały wrócić do społeczeństwa i znaleźć pracę. Sądzę, że takie zajęcia im w tym pomogą, dodadzą wiary we własne możliwości.

Marto, Ty jedziesz do Kazachstanu. Co będziesz tam robić?

M.F.: Jadę tam z koleżanką, będziemy przede wszystkim prowadzić zajęcia z dziećmi. Przy parafii w Atyrau jest ochronka. Dzieci spędzają tam czas, mogą coś zjeść. My będziemy pomagać w czasie półkolonii. Jeszcze nie wiem, czy będziemy dla podopiecznych gotować. Trudno powiedzieć coś więcej o tej wyprawie, ponieważ jesteśmy pierwszymi osobami, które tam się wybierają.

Byłaś już na misji. Jakich rad udzieliłabyś wolontariuszom, którzy przygotowują się do pierwszego wyjazdu?

M.F.: Każda placówka jest inna, a więc bardzo trudno jest coś doradzić. Na przykład jadąc do Albanii przywieźliśmy ze sobą mnóstwo materiałów papierniczych, a na miejscu okazało się, że tam to wszystko jest. Potrzebne były inne rzeczy, ale tego nikt nam nie powiedział.

A.G.: Czasami, np. w kościołach, można usłyszeć prośbę o dary. Ludzie przynoszą to, co mogą i uważają za odpowiednie, a niestety zdarza się, że są to zbędne rzeczy. Co więcej, może okazać się, że na miejscu wszystko można kupić o wiele taniej niż w Polsce. Dlatego uważam, że przed wyjazdem trzeba się dobrze przygotować, by pojechać z konkretną pomocą. Siostry przysłały mi zdjęcia. Zauważyłam, że w domu mieszka utalentowana plastycznie kobieta. Chciałabym dać jej narzędzia, żeby te zdolności mogła rozwijać.

Siostry zajmują się również bezdomnymi, potrzebne im są środki opatrunkowe. Są chętni, by je podarować. Teraz szukam kogoś, kto będzie jechał samochodem bądź autobusem na Ukrainę i je tam zawiezie. Chodzi już nawet o samo przewiezienie paczki przez granicę i przesłanie jej do Charkowa. Będzie to o wiele mniejszy koszt, niż gdybym miała to wysyłać z Polski.

Czy po powrocie z misji wolontariusze utrzymują kontakty z osobami, które poznali na placówce?

M.F.: Tuż po powrocie z Albanii kontaktowałam się z chłopakami przez portale społecznościowe, ale teraz to już zanikło.

Do Albanii wróciliśmy na święta Bożego Narodzenia i sylwestra. Był to wyjazd turystyczny, chcieliśmy najwięcej czasu poświęcić na zwiedzanie. Jednak znaleźliśmy także czas na zajęcia z dziećmi, przygotowaliśmy z nimi jasełka. Dla mieszkańców miejscowości zagraliśmy koncert. Wszyscy nas przywitali i ugościli.

Agnieszko, a Ty z jakimi nadziejami wyruszasz na swoją pierwszą w życiu misję?

A.G.: Z Wolontariatem Misyjnym „Salvator” związałam się w październiku ubiegłego roku. Zainspirowała mnie do tego Marta, a może nawet bardziej jej wspomnienia z Albanii.

Dziś jestem przekonana, że na Ukrainę nie jadę przez przypadek. Było to działanie Ducha Świętego, a w moich planach zamieszał sam Pan Bóg. Nie chciałam jechać na placówkę, gdzie są dzieci, a jadę do dzieci. Chciałam jechać na dwa tygodnie, żeby w razie czego zacisnąć zęby i wytrzymać, a pojadę na sześć tygodni. Wszystkie moje plany dotyczące misji wywróciły się do góry nogami, ale czuję ogromny spokój pomimo tego, że jadę sama.

Wiem, że jestem tam oczekiwana. Z s. Kamilą, która wspólnie z siostrami Renatą i Lidią posługuje w domu samotnej matki, nigdy się nie widziałyśmy, a rozmawiamy, jakbyśmy znały się od lat. Czuję, że jadę do siebie.