Święta nuda

Marcin Jakimowicz

publikacja 07.06.2010 10:17

Naukowcy z Buenos Aires nie potrafili wytłumaczyć, dlaczego z Hostii trysnęła krew. A ja, walcząc z sennością, klęczę na adoracji, rozmyślając o dwóch bramkach Milito strzelonych w finale Ligi Mistrzów.

Święta nuda Józef Wolny/Agencja GN

Klara wyszła na niewielki balkonik. Trzymała w dłoniach puszkę z Najświętszym Sakramentem. Pod wzgórza Asyżu podchodziły wojska Saracenów. Blask bijący z Hostii miał zrobić na muzułmanach tak piorunujące wrażenie, że cofnęli się w popłochu i zaniechali plądrowania miasta. Na mnie biała Hostia nie robi piorunującego wrażenia. Adoruję ją od kilku minut w katowickim kościele oblatów, walcząc z rozproszeniami. Te dwie bramki Milito, znakomita gra Interu… Panie Jezu, przepraszam, już wracam do adoracji. Hm, a może naprawdę nie będzie w tym roku lata? Jak długo jeszcze będzie lało?

Adoracja: 24 h
Od 100 lat w klasztorze Klarysek od Wieczystej Adoracji w Kętach trwa modlitwa przed Najświętszym Sakramentem, 24 godziny na dobę. Każda z mniszek – duchowych sióstr Klary adoruje Jezusa przez godzinę dziennie, a co trzecią noc spędza dwie godziny w pogrążonej w ciemności kaplicy. To taka modlitewna sztafeta. – Nie jesteśmy, jak myśli wielu, specjalistkami od adoracji. Aż do samej śmierci będziemy się jej uczyły – uśmiechają się zza krat siostry Bonawentura i Rafaela. – To bez wątpienia najtrudniejsza forma modlitwy. Dlaczego? Bo wyzwala człowieka z koncentracji na sobie, z egoizmu. To bardzo bezinteresowna modlitwa. „Klasyka gatunku” jest taka: przychodzimy do Boga po to, by o coś prosić, pojęczeć, a od czasu do czasu podziękować. A tu? „Tracimy czas” w milczeniu. – I to jest właśnie najpiękniejsze! – słyszę zza krat. – Nie mamy litanii próśb. W czasie adoracji przestajemy być wreszcie pępkami świata. Jest Pan. To On stoi w centrum. Adoracja jest ogromnym wyzwaniem dla współczesnego człowieka, ale ktoś, kto zakosztował czym jest, nigdy z niej nie zrezygnuje.

Krew w Argentynie
Klęczę dalej w małej kaplicy. Starsi szepczą pod nosami modlitwy, zaciskając dłonie na różańcach, młodzi w ciszy wertują rozłożone na ławkach Biblie. Jeśli wyjdę teraz, zdążę jeszcze na 296. Zostanę jeszcze chwilę. Moje myśli wędrują aż do Argentyny. Wieczorem 18 sierpnia 1996 r. ks. Alejandro Pezeta kończył udzielać Komunii św. w kościele, w handlowej dzielnicy Buenos Aires, gdy nagle podeszła do niego poruszona kobieta. Ojcze – szepnęła – w tyle kościoła na świeczniku leży porzucona Hostia. Kapłan podszedł do świecznika. Sprofanowana Hostia była tak brudna, że nie mógł jej spożyć. Włożył ją do naczynia z wodą i zamknął w tabernakulum. Jakież było jego zdumienie, gdy zauważył po tygodniu, że opłatek zamienił się w krwistą substancję. Niezwłocznie zadzwonił do kard. Jorge Bergoglia, a ten zlecił wykonanie profesjonalnych fotografii. Na fotkach widać było, że Hostia zmieniła się w zakrwawione ciało i znacznie się powiększyła. Sprawę trzymano w wielkiej tajemnicy, a przemieniona Hostia leżała spokojnie w tabernakulum.

W 1999 roku kard. Bergoglio zadecydował: trzeba poddać ją naukowym badaniom. Substancję przesłano naukowcom z Nowego Jorku. By nie ułatwić im pracy, nie poinformowano ich o jej pochodzeniu. Znany nowojorski kardiolog i patolog medycyny sądowej dr Frederic Zugibe stwierdził: „To fragment mięśnia sercowego, znajdującego się w ścianie lewej komory serca, z okolicy zastawek. To mięsień odpowiedzialny za skurcze serca. Mięsień sercowy jest w stanie zapalnym, znajduje się w nim wiele białych ciałek. Wskazuje to na fakt, że serce żyło w chwili pobierania wycinka. Twierdzę, że serce żyło, gdyż białe ciałka obumierają poza żywym organizmem, potrzebują go, aby je ożywiał. Ich obecność wskazuje więc, że serce żyło w chwili pobierania próbki. Co więcej, te białe ciałka wniknęły w tkankę, co wskazuje na fakt, że to serce cierpiało – na przykład jak ktoś, kto był ciężko bity w okolicach klatki piersiowej”.

Gdy poinformowano kardiologa o pochodzeniu substancji, nie ukrywał zdumienia: „W jaki sposób konsekrowana Hostia mogła zmienić charakter i stać się ludzkim żyjącym ciałem i krwią, pozostanie dla nauki nierozwiązalną tajemnicą, która całkowicie przerasta jej kompetencje”. – Cuda eucharystyczne to ważne wydarzenia – podsumowuje s. Rafaela z Kęt. – Sama uroczystość Bożego Ciała jest owocem tego, że Pan potwierdził swą obecność w namacalny sposób. Z Hostii trzymanej w dłoniach wątpiącego kapłana zaczęła sączyć się krew. Myślę jednak, że Bogu bardziej zależy na naszej ufnej wierze, na zawierzeniu „w ciemno”. Mamy ograniczoną percepcję, nie ogarniemy Go naszymi zmysłami. To, że ślepi nie widzą, nie znaczy przecież, że słońce nie świeci! To, że nie odczuwam niczego nadzwyczajnego, klęcząc przed kawałkiem chleba, nie znaczy, że nie ma w nim Pana! Egzorcyści opowiadają, że demony nie mają najmniejszego problemu z tym, by wskazać, która Hostia jest konsekrowana.

Jak to się robi w Ameryce
Mija kwadrans adoracji. Choć to trudne, staram się nie patrzeć na zegarek. Z opłatka w kościele oblatów nie kapie ani kropla krwi. Zmienia się „spis lokatorów”. Niektórzy wstają, inni przychodzą. Ruch nieustającej adoracji przez ludzi świeckich to nowe zjawisko, zainicjowane przed 30 laty w USA. W 1981 r. ks. M. Traynor, jeden z kapłanów parafii w Los Angeles, zaniepokojony ogromnym wzrostem przestępczości i narkomanii w dzielnicy, postanowił spędzać godzinę tygodniowo na adoracji. Zachęcał też do tego swych parafian. Niebawem powstał łańcuch osób, które zaczęły nieustannie modlić się przed monstrancją. W ciągu roku dzielnica doznała znacznego przeobrażenia, a w ciągu kilku lat poziom przestępstw gwałtownie spadł. Inicjator akcji poleciał w maju 1986 r. do Rzymu. Jan Paweł II z radością wysłuchał jego sprawozdania, a na zakończenie podarował amerykańskiemu księdzu monstrancję z napisem: „Totus Tuus”. Obecna przy tym była Matka Teresa z Kalkuty. Ona sama powiedziała kiedyś: „Kiedy nie wiesz, jaką decyzję masz podjąć, spędź noc przed Najświętszym Sakramentem. Rano podejmiesz właściwą decyzję, chociaż nie zawsze po ludzku będzie wydawała się dobra”.

Świat pędzi. Nie trać czasu – słyszymy z każdej strony. Każda sekunda musi być zagospodarowana. Jak tracić czas dla Boga? – pytam klarysek. – Staliśmy się dziś kolekcjonerami wrażeń. Przychodzimy na adorację i narzekamy: nic się nie dzieje. Wieje nudą. Cisza. Można się dobrze przespać, ale nic więcej. Wielu ludzi paraliżuje ta rzeczywistość. Tymczasem Pan naprawdę przemawia w ciszy. To nie slogan. Przemawia swą obecnością – opowiada s. Rafaela. – Czasem można niemal namacalnie wyczuć Jego obecność. Człowiek czuje się otulony ciepłem, pokojem. Adoracja odziera nas z powierzchowności, chaosu, pośpiechu. Można usiąść i popatrzyć w oczy Bogu. Kiedyś dowiedziałam się, że jedna z bliskich mi osób popełniła samobójstwo. To zdarzyło się w nocy, w której miałam adorację. Pamiętam, że po tym, gdy dwie godziny spędziłam sam na sam z Jezusem, byłam zdumiona swoją reakcją. Czułam wyraźnie, że niesie mnie łaska. Nie było histerii, raczej doświadczenie, że nie jestem sama. Byłam w Jego dłoniach, niemal namacalnie. To doświadczenie trwało kilka dni. To był dalszy ciąg tej adoracji. Wielkie poczucie bliskości. Rozbraja mnie jedno zdanie z Testamentu św. Franciszka – dopowiada s. Bonawentura. – „Na tym świecie nie widzę niczego wzrokiem cielesnym z Najwyższego Syna Bożego, tylko Jego Najświętsze Ciało i Najświętszą Krew” – pisał. A innym razem modlił się: „O wzniosła pokoro! O pokorna wzniosłości, bo Pan wszechświata Bóg i Syn Boży tak się uniża, że dla naszego zbawienia ukrywa się pod niepozorną postacią chleba!”.

Dłużej już nie mogę!
Po 750 latach jego duchowy syn o. Pio notował: „Przed zespoleniem się z Jezusem w Komunii czuję, jakby moje serce przyciągała jakaś wyższa siła. Odczuwam tak wielki głód, że jeszcze trochę, a skonałbym z bólu. Po przyjęciu Jezusa w Sakramencie ten głód i pragnienie powinny zostać zaspokojone, a tymczasem stają się one jeszcze dotkliwsze. Z chwilą, gdy znajdę się już w posiadaniu tego najwyższego dobra, doznaję tak wielkiej słodyczy, że z trudem powstrzymuję się od powiedzenia Jezusowi: dosyć, dłużej już nie mogę!”. Też mam ochotę wyszeptać: dosyć, dłużej już nie mogę! Ale moje intencje są inne niż świętego stygmatyka. – Rozproszenia to rzecz jak najbardziej normalna – uspokajają klaryski. – Nie trzeba z nimi za wszelką cenę walczyć. Lepiej je zaakceptować. Powiedzieć: Panie, zobacz, jaka jestem. Rozproszenia są częścią mojego życia, pokazują mi prawdę o mnie samej.

Wyrzuty sumienia pokazują niezabliźnione rany czy osoby, którym powinnam przebaczyć. Musimy dać sobie trochę czasu, by cały ten hałas opadł, uleciał. Pan jest ponad czasem. – Mistrz nowicjatu uczył nas: jeśli masz ochotę wyjść z kaplicy, pozostań w niej jeszcze przez pięć minut – dopowiada kapucyn o. Piotr Jordan Śliwiński, założyciel Szkoły dla spowiedników. No dobrze… Jeszcze pięć minut. Kolejne rozproszenie. Może już czas, by stając oko w oko z Tym, który przedstawia siebie „Jestem, który jestem” i powiedzieć szczerze: „Panie, jestem, jaki jestem”. Uspokajają mnie genialne w swej prostocie słowa mistrza benedyktyńskiego o. Johna Chapmana: „Jedyny sposób na modlitwę to modlitwa. A sposób na to, żeby modlić się dobrze, to modlić się dużo. Im mniej się modlimy, tym gorzej nam to idzie. Módl się, jak potrafisz i nie próbuj się modlić, jak nie potrafisz”. A swoją drogą: pierwsza bramka Milito była naprawdę znakomita.