Dzieciństwo to luksus

Jędrzej Rams; Gość legnicki 6/2019

publikacja 26.02.2019 06:00

Mirszczanka z urodzenia, ale Tanzanka z miłości do mieszkańców tego kraju, czyli siostra Monika Nowicka pisze do nas o najnowszym, tak bardzo wymarzonym dziele we wsi Maganzo, gdzie posługuje.

Elżbietanka ze swoimi przedszkolakami. Archiwum s. Moniki Nowickiej Elżbietanka ze swoimi przedszkolakami.

Żeby opisać radość sióstr elżbietanek z otwarcia przedszkola w ich misji, z uczciwości trzeba najpierw pokazać ich smutki. A jeśli nie smutki, to na pewno rzeczywistość pracy w południowej Afryce.

Najlepsza pomoc – edukacja

Siostry ze Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety pojawiły się nad brzegami Jeziora Wiktorii w 2011 roku. Zaprosił ich tam biskup Ludovick Minde, ordynariusz diecezji Kahama. Diecezja ta jest wielkości województwa dolnośląskiego, a katolików jest tam ok. 20 proc. Życzeniem hierarchy było, by siostry poprowadziły tam szpital.

Jak opowiada s. Monika, po przybyciu do Afryki siostry rozbudowały i wyposażyły Centrum Zdrowia, napotykając równocześnie wiele innych, naglących potrzeb, które wymagały zdecydowanego działania. Okazało się, że wiele dzieci głoduje, jest niedożywionych i nie ma dostępu do edukacji. Otworzyły więc świetlicę, gdzie najuboższe dzieci z wiosce otrzymują ciepłe posiłki oraz uczestniczą w zajęciach edukacyjnych.

„Każdy, kto orientuje się trochę w problemach Afryki, może stwierdzić, że jedyną skuteczną formą pomocy jest edukacja” – pisze siostra Monika.

„Niezbędne jest dożywianie i opieka medyczna, ale są to tylko doraźne formy pomocy, działające uśmierzająco. Faktem jest, że tak jak w całej Afryce, w Tanzanii brakuje szkół i szpitali. 6 lat temu siostra Agnieszka Osochocka podjęła pierwsze wysiłki zmierzające o pozyskanie środków na wybudowanie przedszkola. Może się rodzić pytanie: dlaczego przedszkola, a nie na przykład szkoły średniej? Afrykańskie dzieci wymagają pracy edukacyjnej od podstaw. Zazwyczaj pierwszy raz w życiu biorą do ręki ołówek w wieku siedmiu lat. Podkreślam, że jest to ołówek, a nie kredki, flamastry, plastelina itd. Swoją przygodę z nauką rozpoczynają w 200-osobowej klasie (średnia krajowa 193 dzieci) na klepisku z laterytowej gliny. Zazwyczaj brakuje ławek, choć osoby chętne mogą sobie zakupić na własny użytek stolik i krzesełko, co bywa praktyką w szkole średniej. Edukacja jest na naprawdę niskim poziomie. Wpływa na to wiele czynników, takich jak mała [liczba] nauczycieli (4 na 1000 uczniów w szkole) i ich niskie wykształcenie, przepełnione klasy, brak książek i pomocy dydaktycznych. Przeważa pamięciowy sposób nauki, gdzie wszystko jest recytowane bezmyślnie z pamięci” – opowiada misjonarka.

Jak dodaje, nauczycielem może zostać absolwent szkoły średniej, który słabo zdał odpowiednik polskiej matury lub... nie zdał jej wcale. O tym, na jakie studia ktoś się uda – o ile w ogóle – zależy od państwa. Tak samo jest ze stanowiskiem pracy po ich ukończeniu, więc „zawód nauczyciela rzadko wypływa z pasji czy powołania, a jest po prostu życiową koniecznością”. Większość osób uczących w szkołach jest absolwentami dwuletniej szkoły policealnej.

„Braków edukacyjnych czy wręcz rozwojowych na pierwszych etapach nauki nie da się nadrobić i dlatego pomyślałyśmy, żeby zacząć od przedszkola, a jeżeli będzie to zgodne z wolą Bożą, kontynuować budowę szkoły podstawowej, a może i średniej” – pisze s. Monika, dodając, że ma nadzieję, iż w przyszłości placówkę poprowadzą tanzańskie siostry, przygotowujące się do posługi na różnych etapach formacji. Obecnie w misji Maganzo pracuje pięć sióstr z Polski (trzy w szpitalu, dwie w przedszkolu) i dwie tanzańskie kandydatki do zgromadzenia.

Na zajęcia bladym świtem

W połowie stycznia odbyło się poświęcenie i otwarcie przedszkola w wiosce Maganzo. Uczęszcza do niego 40 dzieci w wieku od 4 do 6 lat, niezależnie do ich przynależności wyznaniowej. Docelowo uczniów ma być 80, podzielonych na dwie grupy wiekowe.

„Dzieci uczą się w języku angielskim, a właściwie uczą się najpierw języka angielskiego z języka suahili, który jest głównym urzędowym językiem w Tanzanii. Jest to duże wyzwanie, ponieważ wiele dzieci zanim pójdzie do szkoły posługuje się jednym ze 122 języków plemiennych” – wyjaśnia elżbietanka. Myliłby się jednak ten, kto myśląc o przedszkolu, wyobraża sobie placówkę, w jakiej czas spędzają polskie dzieci. Zamiast miękkich wykładzin i kolorowych mebelków w klasach stoją szkolne ławki. Dzieci noszą czarne mundurki, białe skarpetki i pełne obuwie. Przynajmniej dwa razy w tygodniu można usłyszeć hymn Tanzanii, który maluchy śpiewają przed flagą, stojąc na baczność.

„Duży opór inżyniera budowy i malarzy budziła prośba o pomalowanie ścian na niebiesko. Kiwali głowami, twierdząc, że klasy muszą być białe – wspomina s. Monika. – Z państwowymi prawami nie ma dyskusji, ale udało się nam wprowadzić kilka modyfikacji, dzięki którym dzieci mogą poczuć się przez chwilę beztrosko. Szkolne ławki zestawiamy w 4-osobowe stoliki, a kolorowe dywaniki zwane mikeka są zawsze pod ręką. Dzięki dobrodziejom z Polski nie brakuje także zabawek, a na podwórku dzieci mogą bawić się na placu zabaw”.

Zajęcia rozpoczynają się o 7 rano, czyli zaraz po wschodzie słońca. Po modlitwie w grocie maryjnej odbywa się sportowa rozgrzewka, a po odśpiewaniu hymnu zaczynają się lekcje, podczas których zawsze sprawdzane jest zadanie domowe. Po godz. 10 dzieci piją uji, czyli kaszkę z mąki kukurydzianej, lub jedzą mandazi, drożdżowe ciastka podobne do polskich pączków. Przy posiłkach – jak pisze misjonarka – jest zakaz jakichkolwiek rozmów, co wynika z tradycji wielu afrykańskich plemion.

Zajęcia kończą się o 12.30. Wtedy rodzice lub rodzeństwo odbierają dzieci z przedszkola. „Jest to moment, kiedy zazwyczaj ludzie mają przerwę w pracy w polu. Większość mieszkańców Tanzanii nie jest nigdzie zatrudniona, a uprawa rolna stanowi główne źródło utrzymania” – wyjaśnia s. Monika. Część dzieci wędruje do domu kilka kilometrów. Tylko te pochodzące z bogatszych rodzin są odbierane ze szkoły fiatem piaggio lub motorem – taksówką.

„Wielu rodziców pyta, dlaczego nie prowadzimy przedszkola z internatem, bo powszechnym zjawiskiem jest wysyłanie dzieci na drugi koniec Tanzanii nawet w wieku 3 lat. Jeden z misjonarzy wytłumaczył mi, że wbrew moim obawom takie praktyki nie są dla dziecka bardziej szkodliwe niż zamieszkiwanie u różnych członków rodziny. Między rodzicami i dziećmi nie ma bliskiej więzi emocjonalnej, ponieważ dzieci są ciągle »podrzucane« na czas nieokreślony do krewnych” – pisze elżbietanka.

To dopiero początek

„Na co dzień nasze przedszkolaki mają też do dyspozycji gry edukacyjne, farby, wycinanki, kolorowanki itp. A to wszystko za sprawą wielkiego zaangażowania wielu ludzi w Polsce i zagranicą. Podkreślę, że nie jest to typowy obraz przedszkola w Tanzanii i jest ono dużą atrakcją nawet dla rodziców dzieci, którzy widząc pierwszy raz w życiu huśtawki, nie potrafią się oprzeć pokusie zabawy” – pisze s. Monika.

Za pobyt dzieci w przedszkolu płacą rodzice lub „rodzice adopcyjni” z Polski, którzy wspomagają ubogie lub osierocone maluchy. Koszt pobytu jednego dziecka w przedszkolu to 250 dolarów rocznie (w co wliczony jest zakup mundurka, książek, przyborów szkolnych i posiłków). Jak zapewnia s. Monika, obecnie połowa dzieci w placówce ma zapewnione wsparcie ludzi dobrej woli z Polski.

„Ciekawostką się fakt, że większość naszych przedszkolaków to chłopcy. W grupie jest tylko osiem dziewczynek. Wynika to z [tego], że w lokalnym plemieniu sukuma nacisk kładzie się na kształcenie chłopców, a nie dziewczynek, poza tym cztero-, pięcioletnia dziewczynka zajmuje się już młodszym rodzeństwem. Częstym widokiem w wiosce są małe dziewczynki z niemowlakami na plecach” – wyjaśnia misjonarka. „Także w przedszkolu można zaobserwować, że w dziecięcych zabawach lalki od razu zakładane są na plecy. Ogólnie dzieci nie potrafią się bawić zabawkami, a kiedy dostaną je do ręki, patrzą na siostry, czekając na instrukcje, co mają dalej robić. Myślę czasami, że jednym z głównych celów tej placówki jest danie dzieciom trochę dzieciństwa, z jego kolorami i radością. W Afryce dzieciństwo w naszym rozumieniu to nie etap rozwoju, ale luksus dla nielicznych”.

Siostry zdają sobie sprawę, że otwarcie przedszkola nie jest finałem, ale początkiem ich drogi. „Same czujemy się w tej dziedzinie przedszkolakami i jeszcze długa droga przed nami. Poznajemy lokalne metody wychowawcze, których nierzadko nie da się pogodzić z naszym stanem świadomości. Jednak pewne rzeczy pozostają niezmienne – potrzeby i talenty dzieci, które są takie same, niezależnie od szerokości geograficznej, a po chwilach zmagań i stawiania czoła wyzwaniom innej kultury największym pocieszeniem jest uśmiech dziecka” – podsumowuje s. Monika Nowicka.