Moje życie zbudowane jest z drobiazgów

ks. Dariusz Jaślarz

publikacja 22.12.2007 19:28

– Sabciu, gdzie jest Tadzio? – zapytała młodą dziewczynę piekarzowa. – Poszedł się uczyć na biskupa! – usłyszała w odpowiedzi. I choć brat dziewczyny dopiero co wstąpił do seminarium, proroctwo się spełniło. Dziś bp Tadeusz Werno wspomina tamte czasy w rozmowie z ks. Dariuszem Jaślarzem.

Moje życie zbudowane jest z drobiazgów

Ks. Dariusz Jaślarz: Dlaczego młody Tadeusz Werno wybrał kapłaństwo?
Bp Tadeusz Werno: – O kapłaństwie nie myślałem. Kiedy byłem w gimnazjum w Sulechowie, wszystko było mi bliskie: bliskie były narty (po niemieckich żołnierzach – takie białe), bliski był basen i rower. Należałem do piłkarskiego klubu młodzieżowego, który prowadził wspaniały człowiek, ks. Michał Kaczmarek. Nie było niedzieli, abyśmy nie byli całą familią na Mszy św. Ale moje kapłaństwo jest dowodem na to, że w życiu nie można sobie lekceważyć najmniejszego znaku. W tym czasie ukazał się pierwszy kalendarz Ziem Zachodnich, wydany przez Administraturę Apostolską w Gorzowie Wlkp. za czasów ks. administratora Edmunda Nowickiego. W nim było o gotowaniu, o praniu… o wszystkim. Były też rozważania religijne. Na ostatniej stronie okładki było napisane: Młodzieńcy po maturze, chcący pracować na Ziemiach Odzyskanych, prastarych, piastowskich, niech zgłoszą się do seminarium itd. Ja to przeczytałem. Powiedziałem sobie: to ja! I to było powołanie! Amen.

A co tak Księdza Biskupa poruszyło w tym ogłoszeniu?
– Mój ojciec był powstańcem wielkopolskim. Dlatego w moim domu mundur polskiego żołnierza to była świętość. Trudno mi nawet wypowiedzieć, jak on bardzo kochał ojczyznę. Kiedy przychodziły święta, ojciec zawsze wychodził na ulicę i patrzył, gdzie idzie żołnierz polski. Brał go na obiad. Zawsze. Dlatego po przeczytaniu tego ogłoszenia z kalendarza wziął we mnie górę przede wszystkim patriotyzm. Tak znalazłem się w seminarium w 1951 roku. Poznawałem filozofię i teologię i z roku na rok utwierdzałem się w przekonaniu, że jestem na właściwej drodze. Dlatego mówię, że żadnego szczegółu nie można lekceważyć. Ja poznawałem Chrystusa, a „Tadzinka” poznawali inni.

I wyruszył ks. Tadeusz w duszpasterską podróż.
– Moją pierwszą parafią była katedra gorzowska. Ale nic nie było proste! Bym mógł w niej pomagać (czytaj: pracować) bez zgody władz, udawałem kapelana biskupa Szelążka. I tak pomagałem trzy lata. Potem zostałem ojcem duchownym w niższym seminarium. Po jego likwidacji zabroniono mi pracy z młodzieżą. Przeciwstawiłem się niszczeniu książek przez „odpowiednie” służby. A wyszło właśnie odwrotnie. Gdy następnie byłem w Zielonej Górze, pracowałem przede wszystkim z młodzieżą! Ustanowiłem dla niej specjalną Mszę św. Po trzech latach przejeżdżał przez parafię biskup Stroba. „Księże, ksiądz się nam podoba. Będzie ksiądz pracował w kurii”. – To już gorzej być nie mogło! (śmiech). No, ale tam spotkałem bp Jeża! To cudowny, kochany człowiek. Siedem lat drzwi w drzwi. Kiedy potrzebowałem czegokolwiek, szedłem do niego. Kiedy on chciał mnie zrugać, szedł do mnie. Choć dziś w gazecie podał, że nigdy się na mnie nie denerwował (śmiech). W nowo powstałej diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej najpierw byłem proboszczem w Świdwinie.

Ale za chwilę nadszedł czas na zupełnie nowe doświadczenie Kościoła lokalnego.
– W roku 1974 kardynał Wyszyński wezwał mnie na rozmowę. Obwieścił decyzję papieża Pawła VI. Kiedy powiedział, że będę biskupem pomocniczym przy bp. Ignacym Jeżu, zrobiło mi się słodko na sercu. Przy tak szlachetnym człowieku ja mogę nawet umierać! Biskup Ignacy przyjął mnie z radością. Ale wiedział, że nie mam gdzie mieszkać. Sam mieszkał w swym gabinecie w kurii – nie tej, którą teraz mamy. W malutkim budyneczku. Wyjeżdżał na urlop – dał mi to swoje mieszkanko. Potem zorganizował gdzie indziej. Ale jest coś, o czym w tym momencie muszę powiedzieć. W młodej diecezji niczego nie było. Wcześniej biskupowi Jeżowi swój pokoik udostępnił infułat Jarnicki. Sam poszedł spać na schody. Tak się buduje wielkość człowieka!
Był Ksiądz Biskup przewodniczącym Komisji ds. Budowy WSD w Koszalinie. Co było największym wyzwaniem?
– Szukanie pieniędzy, czyli żebractwo! W tej materii najlepszy jest kto? Ks. bp Ignacy Jeż. Mówi mi: „Tadeusz, ty będziesz kierowcą. Jedziemy do Niemiec. Po pieniądze”. Parafie całej diecezji też zbierały pieniądze na ten szczytny cel. Najwięcej, pamiętam, uzbierała mała parafijka z Zakrzewa. I znów było ciężko. Ale jednak seminarium dziś stoi. I tak po kolei: należało zorganizować sąd biskupi, Caritas. Dziś mamy dwóch pracujących biskupów i dwóch emerytów, czyli czterech modlących się. Potężny arsenał katechetów i katechetek. Mamy to, cośmy chcieli.

Wróćmy do czasów, kiedy się nie budowało, a waliło w Polsce. Stan wojenny.
– Stan wojenny przywitałem, wywiesiwszy za okno polską flagę z kirem. Myślałem wtedy, syn powstańca: „Jak to, polski żołnierz, generał podjął decyzję, by trzymać ludzi za drutami kolczastymi?!”. Pamiętam, są święta Bożego Narodzenia. Sprawuję Pasterkę w konkatedrze w Kołobrzegu i mówię o tym bez ogródek. Dobrze wiem, co powiedziałem: że dlatego tak się dzieje, bo generał włożył hełm, który przyklapnął mu rozum i on nie widzi sytuacji okrutnej dla swego narodu! Widziałem, że ludzie potrzebowali tego wystąpienia. Przecież to, że tylko ocet i musztarda były na półkach, każdy widział i cierpiał. Wtedy wezwano biskupa Ignacego. „Proszę uspokoić biskupa Tadeusza!” – tak mu podpowiadali. „Nic dobrego z tego nie wyniknie”. A biskup wiedział, że my jesteśmy jedno. Zatem powiedział wojewodzie, by sam mnie wezwał i pouczył. Tego nie zrobił. I wiele było prowokacji wobec mojej osoby. Podobnie się działo przy odwiedzaniu obozów dla internowanych. Prawdą jest, że jeździłem do nich czasem bez sutanny. Funkcjonariusze bardzo nie chcieli mnie tam widzieć. Odprawiam dla internowanych Mszę św. w Darłówku i mówię im, że tu tak mają dobrze, że są na wczasach... Tylko pozazdrościć. Po spotkaniu ubek w mundurze polskiego żołnierza znów mnie chce pouczyć, jak powinienem się zachowywać. „Chwileczkę – mówię – szanowny pan będzie pouczał biskupa Kościoła, czym jest Ewangelia? Proszę zatem powiedzieć, gdzie się urodził Chrystus”. Nie wiedział, więc dał mi spokój.

Czy bycie administratorem diecezji – a było tak trzy razy – to trudne zadanie?
– Nie, jak masz rower i umiesz na nim jeździć, to wsiadasz i zasuwasz. Biskup Ignacy powiadał o mnie: ma przyzwyczajenie, to potrafi to robić. Ale żarty na bok. Jestem tu tyle lat. Znam tę diecezję doskonale. A do tego Stolica Apostolska obliguje, by w czasie, kiedy nie ma ustanowionego ordynariusza diecezji, zmieniać tylko i wyłącznie to, co konieczne. Miałem raz taką sytuację, że musiałem podjąć personalną decyzję. Trudność miałem zupełnie inną. Ja siebie musiałem zmieniać, bo nowy ordynariusz był, jest inny. Każdy z nich cudowny, wspaniały. Ale w moim wieku to dość trudne.

Ostatnie pytanie w zasadzie zadali Księdzu Biskupowi diecezjanie...
– Czy można iść na emeryturę, gdy jest się tak żywotnym? – pytają mnie ludzie. Odpowiedź jest prosta: trzeba iść na emeryturę! Żywotność jest niezbędna, by emerytura była przyjemna! Po to się pracowało tyle lat, ponad 50! A teraz nareszcie będę mógł cieszyć się tym, co jest moim hobby: nartami i ziemią.