Na kłopoty Papczyński

Joanna Jureczko-Wilk, Marcin Jakimowicz

publikacja 07.07.2008 00:49

Nie szła mu nauka, wyleciał nawet ze szkoły, a później został cenionym nauczycielem. Chciał zreformować swój zakon, ale bracia okrzyknęli go wichrzycielem, a nawet wsadzili do więzienia. Polski błogosławiony nie pasuje do łzawych, cukierkowych żywotów świętych.

Na kłopoty Papczyński Agnieszka Napiórkowska /Foto Gość Św. Stanisław Papczyński

Fale Dunajca zalewały maleńką łódkę. Górale zacisnęli dłonie na wiosłach. W łodzi skuliła się kobieta w widocznej ciąży. Była przerażona. Wśród wirów i wysokich fal zaczęła się gorliwie modlić. Błagała o ocalenie. Wzywała na pomoc Maryję i powierzała Jej życie swojego nienarodzonego dziecka. Oj, gdyby wiedziała, jakie to błogosławieństwo wyda owoce…

Ten przeklęty alfabet!
Janek urodził się 18 maja 1631 r. w Podegrodziu, starej sądeckiej wsi położonej na brzegu Dunajca. Często widział matkę z różańcem w dłoniach, pomagał jej też dekorować drewniane beskidzkie kapliczki. Gdy skończył się czas beztroskich zabaw i trzeba było posłać Jasia do szkoły, pojawił się problem. Chłopak w żaden sposób nie mógł przebrnąć przez elementarne nauki. Jego starszy brat Piotr uczył się wzorowo, dla Janka nauka alfabetu była koszmarem. Ojciec machnął ręką: Nie ma sensu posyłać go do szkoły. Niech uczy się lepiej fachu. I tak w przyszłości będzie kowalem jak ja. I posłał chłopaka na łąkę. Miał paść owce.

Janek czuł się upokorzony. Górale widywali go często, jak siedząc na zielonych łąkach, modlił się. I wówczas zdarzyło się coś, co zaskoczyło całą rodzinę. Nadzwyczajna łaska (jak chcą biografowie), a może zwykły góralski upór sprawiły, że Jasiek potajemnie wrócił do szkoły i zaczął się znakomicie uczyć. Podobno alfabet wykuł w ciągu jednego popołudnia! Odtąd nie miał już problemów z nauką.
Kto by pomyślał, że niebawem wyrośnie na nauczyciela i autora poczytnych podręczników, a nawet na kandydata na ołtarze, do którego modły zanosić będą uczniowie, którzy najchętniej szkoły omijaliby szerokim łukiem.

W rynsztoku
Młody Jan Papczyński skończył szkołę w Podegrodziu, Nowym Sączu, a później wyruszył do Jarosławia i dalej na wschód, do Lwowa. Bardzo chciał uczyć się w tutejszym kolegium jezuitów. Spotkało go jednak ogromne rozczarowanie. Nie został przyjęty. Nie miał listów polecających. Pozostał samotny w ogromnym rozpędzonym mieście. By przeżyć, zaczął udzielać korepetycji. Lato 1648 wspomina jak koszmar. Najpierw na cztery miesiące zwaliła go z nóg wysoka gorączka, a potem całe ciało pokrył paskudny świerzb. Był tak odrażający, że rodzina, u której wynajmował pokój, wyrzuciła go na bruk. Wylądował na ulicy. Wałęsał się zziębnięty po zaułkach miasta, przymierając głodem. Dotknął dna. Przy życiu trzymała go jedynie modlitwa. Doskonale odnajdywał się w krzyku psalmisty: „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie”. I wówczas nieoczekiwanie spotkał nieznajomego towarzysza, który zaopiekował się nim. Jan trafił do domu. Wrócił do pełni sił.

Sobieski na kolanach
Po nauce w pobliskim Podolińcu spróbował jeszcze raz sił w kolegium jezuitów we Lwowie. Tym razem został przyjęty. Radość studiowania nie trwała długo. Gdy do miasta zbliżyli się zbuntowani kozacy, Papczyński ruszył do kolegium w Rawie Mazowieckiej. Miał 23 lata. Życie stało przed nim otworem. Rodzice mieli już gotowy plan: chcieli go ożenić z bogatą panną. Janek niemal zwiał ze swego wesela. Przez góry uciekł do spiskiego Podolińca i zapukał do klasztoru pijarów. Chciał zostać zakonnikiem.

W lipcu 1654 r. rozpoczął nowicjat. Wokół szalała wojenna zawierucha. Uroczysta profesja odbyła się w czasie potopu szwedzkiego. Warszawa padła, cały kraj stanął w ogniu. Papczyński został nauczycielem retoryki. W 1661 r. wyświęcony na kapłana, przyjął imię Stanisław. Odtąd przez lata obowiązki kapłańskie dzielił z pracą naukową. Już niebawem ludzi zachwyciła pasja, z jaką głosił Ewangelię. Jego sława rozeszła się tak szybko, że wnet do jego konfesjonału zaczęły się ustawiać kolejki. U kratek klękali biskupi i senatorowie, a nawet Jan III Sobieski. Podobno w czasie rozmowy Papczyński miał przepowiedzieć mu zwycięstwo pod Wiedniem. Stałym penitentem ojca Stanisława był też Antoni Pignatelli – nuncjusz apostolski w Polsce, późniejszy papież Innocenty XII.

To buntownik!
Hardy, znany ze swej zapalczywości góral nie miał w zakonie łatwego życia. Zaczął głośno wytykać braciom błędy i sprzeciwiać się rozluźnieniu pijarskiej reguły, zwłaszcza wypełnianiu ślubów ubóstwa. Konflikt z braćmi sięgnął zenitu, gdy o. Stanisław jawnie wystąpił przeciw przełożonym, wytykając im nadużywanie władzy. Tego znieść nie potrafili – oskarżyli go o wichrzycielstwo. Nie pomogło nawet oczyszczenie z zarzutów przez nuncjusza. Po wielu miesiącach wewnętrznej walki ojciec Stanisław, dla zapewnienia spokoju w prowincji, postanowił wystąpić ze zgromadzenia. W mig został okrzyknięty buntownikiem, a nawet uwięziony w domowym karcerze.

Założyciel popularnych oaz ksiądz Franciszek Blachnicki swój pobyt w katowickim więzieniu nazwał rekolekcjami. Czy tak samo mógł powiedzieć ojciec Papczyński? Został skazany na samotność. Przebywał w celi sam na sam z Bogiem, a w jego głowie rodziła się śmiała myśl o założeniu nowego zgromadzenia. Siedząc w więzieniu, oddawał się w inną niewolę: powierzał swe życie Maryi. Nie zrzucił zakonnego habitu, przeczuwał jednak, że wkrótce zamieni jego czerń na biały kolor szat nowego zgromadzenia. Miał on przypominać czystość i nieskazitelność Niepokalanej Matki Boga. To Ona miała zostać patronką nowego zakonu: marianów.

Bóle porodowe
Zakonu nie zakłada się ot, tak sobie. To zazwyczaj niezwykle dramatyczna decyzja. Św. Franciszek, pisząc regułę zakonu, przeżywał ogromną duchową ciemność. Nie czuł Bożej opieki, wydawało mu się, że jest sam jak palec. Ufał wbrew wszystkiemu. Służebnice Bożego Miłosierdzia z Rybna, które założyły zgromadzenie siedem lat temu, opowiadają: – To były bardzo trudne dni. Decyzja o utworzeniu nowego zgromadzenia to było szaleństwo. Nasz kierownik duchowy, widząc, w jakich bólach powstaje zgromadzenie, powiedział: Nie sądziłem, że jeszcze dziś Bóg prowadzi ludzi taką drogą krzyżową.
Możemy się jedynie domyślać, co czuł „buntownik” Papczyński. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. Otaczały go oskarżenia, donosy i szyderstwa. Szukał pokory, a uznany został za awanturnika. Przeżywał upokorzenie za upokorzeniem. Po opuszczeniu klasztoru trafił do zaprzyjaźnionej rodziny Karskich w Luboczy. Tam dojrzała w nim myśl o nowym dziele. W kaplicy rodziny przywdział uroczyście biały habit.

Przebierańcy
W leśnej głuszy Puszczy Korabiewskiej stały cztery liche chatki pustelników. Pewnego dnia do eremitów zawitał ojciec Papczyński. Zaproponował im wspólną modlitwę, ale na jutrznię przyszedł sam. Pustelnicy smacznie spali. Po kilku dniach przejrzał ich na wylot. Okazało się, że ci, byli żołnierze, udawali jedynie pobożnych. W rzeczywistości czerpali z uroków życia pełnymi garściami. Nie mogąc znieść człowieka ukazującego im jak na dłoni brutalną prawdę o nich samych, wynieśli się z pustelni. Jak wytrzymać 24 godziny na dobę z Bożym szaleńcem? Pozostał jedynie właściciel pustelni Stanisław Krajewski. Jednak i jemu trudno było zrywać się na modlitwę, pokutować, zachowywać zakonną dyscyplinę i… całkowicie wyrzec się alkoholu.

Rozdarcie
To był trudny czas. Krajewski ciągle się buntował, aż w końcu… pobił ojca Stanisława i uciekł. Marianin został sam. Był radykalny i wymagający do bólu. Zmagał się. Jego głowę bombardowały myśli: Panie, czy to Twoje dzieło? A może jedynie mój wymysł? Początkowo chciał nawet wrócić do pijarów i złożył podanie o ponowne przyjęcie. Na szczęście Pan Bóg zaczął potwierdzać wybór ojca Stanisława swoimi znakami. Przysyłał mu ludzi, a wkrótce głośno zrobiło się o cudach, które miały miejsce w leśnej głuszy. Ludzie z przejęciem szeptali o cudownych nawróceniach, a nawet uzdrowieniach. Papczyński nie potrafił usiedzieć na miejscu. Często wyjeżdżał z pustelni do sąsiednich parafii, by głosić kazania. 11 listopada 1673 r. w Chojnacie w czasie homilii proroczo zapowiedział zwycięstwo hetmana Sobieskiego pod Chocimiem.

Wybierając na godło marianów gołębia z gałązką oliwną w dziobie – symbol nadziei i wiary – wierzył, że Bóg wyprowadzi zakon z wszelkich trudności, tak jak kiedyś uratował Noego z potopu. Ta nadzieja i wiara w Bożą opatrzność marianom w ciągu trzystu lat bardzo się przydała. Bo zanim zgromadzenie rozrosło się do ponad 500 zakonników, rozszerzyło na siedemnaście krajów na wszystkich kontynentach, pierwszy marianin długo pozostawał sam. Nie było chętnych do nowego zgromadzenia, które za cel obrało sobie kult Niepokalanego Poczęcia Matki Bożej i pomoc duszom czyśćcowym. Władze diecezji miały wątpliwości co do statusu nowego zgromadzenia, aprobata Stolicy Apostolskiej też nie nadchodziła.

Do pustelni zapukali pierwsi kandydaci. Zawiązała się wspólnota: niewielka, ale zdyscyplinowana i podporządkowana zakonnej regule. Także Krajewski, po nieudanych próbach zbudowania własnego instytutu, po latach procesów z o. Papczyńskim o ziemię, nieoczekiwanie nawrócił się, powrócił i przyjął śluby zakonne. Przybywało zakonników. W 1677 r. o. Stanisław z kilkoma braćmi przeprowadził się do nowego domu zakonnego w Nowej Jerozolimie, dzisiejszej Górze Kalwarii. Marianie otrzymali tam kościół Wieczerzy Pańskiej, zabudowania gospodarcze i spore ziemie, w większości bagniste.

Nowa Jerozolima
Dzisiejszy zadbany kościółek, wypielęgnowane kalwaryjskie dróżki w Wieczerniku zupełnie nie przypominają tych, jakimi chodzili pierwsi marianie. Sami kopali stawy i osuszali bagna. Nie podobało się to sąsiadom, którzy procesowali się z braćmi o ziemie, ubliżali im, a nawet ich pobili. Ojciec Papczyński nie przejmował się tymi kłopotami. Wychodził do ludzi z Ewangelią, wspierał ubogich, zachęcił mieszkańców sąsiedniej wsi Jasieniec do budowy własnego kościoła i dał na niego pierwszy datek.

– Kiedy przerwano budowę domu starców, a wybudowana część popadała w ruinę, o. Stanisław sam wziął się do roboty i wraz z innymi braćmi dokończył dom – opowiada o. Jan Kosmowski, kustosz grobu ojca założyciela. Ze Stolicy Apostolskiej wciąż nie nadchodziło poparcie dla zgromadzenia. W 1678 r. biskup poznański, któremu podlegała Nowa Jerozolima, uznał je na prawach diecezjalnych. W następnym roku Jan III Sobieski powiększył dobra marianów w Puszczy Korabiewskiej. – Jedną z pamiątek po tej znajomości jest granitowy głaz w miejscu, gdzie kiedyś stała lipa, pod którą Jan III Sobieski lubił siadać i rozmawiać z o. Stanisławem – mówi o. Wacław Makoś MIC z puszczy, zwanej dziś Mariańską. – Król miał tu zaplecze modlitewne. Gdy ruszał pod Wiedeń, o. Papczyński zarządził w parafiach krucjatę modlitewną w intencji zwycięstwa. Król przywiózł mu w prezencie czaprak, czyli kapę przykrywającą całego konia.

Powrót z kwitkiem
Tymczasem nowy biskup poznański Jan Witwicki posłuchał oskarżycieli i chciał rozwiązać zgromadzenie. Ojca Papczyńskiego naszły wątpliwości i znów rozważał możliwość powrotu do pijarów. Jedynym ratunkiem dla zgromadzenia mogło być poparcie z Watykanu. By je uzyskać, 60-letni zakonnik wybrał się do Rzymu „pieszo i o żebraczym chlebie”. Znów wpadł w tarapaty. Gdy po miesiącach wędrówki dotarł do Włoch, okazało się, że zmarł papież Aleksander VIII. Konklawe przedłużało się, a podupadający na zdrowiu marianin musiał wracać do kraju. Nowy papież Innocenty XII wprawdzie zajął się sprawą zgromadzenia, jednak po miesiącach załatwiania formalności z Rzymu przyszła odpowiedź, że zakonowi wystarczy aprobata ordynariusza. Kilka lat później do papieża pojechał inny marianin, o. Joachim Kozłowski, który dwukrotnie bez skutku składał petycje o aprobatę nowego dzieła. Dopiero przyjęcie reguł istniejącego już zakonu serafickiego – najbardziej zbliżonych do mariańskich – otworzyło drogę do papieskiej aprobaty. Zakon uzyskał ją po 29 latach starań. Dokumenty z Rzymu zastały o. Papczyńskiego bardzo schorowanego.

Testament
Pod koniec życia złożył na ręce nuncjusza apostolskiego uroczyste śluby zakonne. 10 kwietnia 1701 r. w swym testamencie napisał: „Zostawiam obraz mej osoby ciekawym do oglądania, obraz zaś życia Pana mojego, Jezusa Chrystusa, [zakonnikom] do naśladowania”. Co roku 17 września – w rocznicę jego śmierci – przy grobowcu w kalwaryjskim kościółku zbierają się marianie i czciciele tego „Bożego uparciucha”. – Determinacja w zakładaniu zgromadzenia była niezwykła – opowiada o. Wojciech Skóra MIC, postulator generalny. – Nawet przeciwności, których życie ojcu Stanisławowi nie szczędziło, widział w Bożej perspektywie. Był niezwykle wrażliwy na potrzeby bliźnich. Pierwsza jego biografia, spisana cztery lata po śmierci, nosiła tytuł „Ojciec ubogich”. Angażował się w sprawy społeczne. Ocenzurowano nawet jego książkę – zakazano mu krytyki rządzących i liberum veto. Pisał, że wszyscy powołani są do świętości. I to powołanie wypełnił.

Przerażający ogień
Był mistykiem. Miał częste wizje czyśćca. Były tak przerażające, że w regule nowego zgromadzenia zaznaczono konieczność modlitwy za dusze. Kiedyś w czasie posiłku „wpadł w ekstazę i pozostawał nieruchomy z oczyma wzniesionymi”. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Po chwili o. Stanisław wstał z miejsca i wyszedł, wołając jedynie: „Bracia, módlcie się za zmarłych!”. Sam na trzy dni zamknął się w celi.

Odtąd marianie w Licheniu, Warszawie czy na dalekiej Łotwie zaciskają dłonie na różańcach. Szturmują niebo. Pamiętają, że ich zakon rodził się w ogromnych bólach. Doskonale wiedzą też, kogo prosić o pomoc w przeciwnościach.

 

 

 

Gość Niedzielny 37/2008