Listy z Zambii

publikacja 20.05.2006 16:27

Z tą Afryką to jakaś ściema, bo ani tropiku, ani jednego malarycznego komara... Tzn. cieszy mnie to, nie narzekam.

Listy z Zambii Liv Unni Sødem / CC 2.0

Martka Charytoniuk MWDB


Mansa 14.08.2005


Pozdrawiam Was Kochani bardzo serdecznie z czerwonoziemów Afryki!
Czas i to czego doświadczam tutaj na Czarnym Lądzie nie dadzą się porównać z niczym do tej pory.... Piękno i trud... Zachwyt i zmartwienie... Nieopisane poruszenia serca i kilka łez w poduszkę... Czas pracy od wschodu do zachodu, czas refleksji... O jak ja uwielbiam godzinne obiady... Można wówczas odetchnąć!

Piękno.....

Uwielbiam wracać wspomnieniami do dnia kiedy odwiedziliśmy Baltazara w Kazembe. Cudownie było gadać kilka godzin i patrzeć jakim szacunkiem chłopcy darzą Baltazara.
Kiedy wracaliśmy pick-upem do Lufubu, gdzie mieliśmy nocleg podziwialiśmy zachód słońca nad sawanną! Pomarańczowy ciepły odcień nieba, dookoła roślinność trawiasto-krzaczasta, gdzie niegdzie drzewo na horyzoncie... Wiatr rozczochrał nam fryzury. Ludzie kończący dzień, zbierający narzędzia, i przygotowujący posiłek zanim ułożą się do snu..... Dzień zakończyliśmy długą rozmową do nocy na werandzie, dookoła panowała ciemna noc a do uszu dochodziło cykanie świerszczy oraz melodia innych owadów zamieszkujących busz.... Utulona ciepła bryza - zdrzemnęłam się trochę .... cudowny czas odpoczynku po całym dniu !

Trud...

Pracy jest sporo. Kilka etatów nauczycielskich. W podstawówce... mam Religious Education . Ale tu lekcja wygląda inaczej niż w Polsce. Omawiane są problemy ogólnoludzkie, etyczne... Miałam np. lekcje o trudności wyboru pomiędzy równoważnymi sprawami w odróżnieniu od wyboru dobra od zła, albo o różnicy zrobienia czegoś niechcący a z premedytacją...
Na angielskim, który przygotowywaliśmy z Patrickiem czekały nas nowe wyzwania....
Oto dialog z jednym z uczniów:

Patrick: „ Is everything clear?”
Kabwe: “Yes”
Patrick: “Do you understand?”
Kabwe: “Yes”
Patrick: “ So what does it mean: leisure time?”
Kabwe z pewnością w głosie: “Yes”

Cała klasa ożywa kiedy robimy scenki, kiedy muszą coś przedstawić pozostałym kolegom... Tak ich uczymy słówek... Widać ze nikt nimi się tak nie zajmował, żeby im było wesoło w szkole... Żeby np. nauczyciel kładł się na ławce i udawał trupa...
Ale ta wesołość jest punktem wyjścia do dobrych relacji...

Poza tym uczę w Mazzarello Skills (szkoła krawiecka) Tam moja Principle jest Pagórka.
Kobiety są w moim wieku lub starsze. Mam z nimi higienę i żywienie. Brzmi nudno, ale postanowiłam to zrobić z duża dawka medycyny, czyli o chorobach... ;) Siostry prosiły też o Reproductive System....
Jako punkt wyjścia przedstawiłam im swoją filozofię życia, przeciwstawiając cywilizację miłości cywilizacji śmierci, w oparciu o nauczanie Jana Pawla II.

Moja ukochana aktywność...

Każdy możliwy czas spędzam z Siostrą Marią w klinice... Jest mnóstwo przypadków malarii, czasem czerwonka, świerzb, gruźlica, choroby weneryczne, nieuleczalnie chorzy jako żniwo zakażenia HIV... A także cały przekrój – jak u lekarzy pierwszego kontaktu, zapalenia płuc, astma, nadciśnienie, guz w pachwinie, skręcenia etc. Gdy tylko uporamy się trochę z pacjentami wędruję na moje ulubione miejsce – porodówkę... Codziennie ktoś przychodzi na świat...

Pierwsze moje dziecko... należało do młodej 23latki (bardzo sympatycznej, choć nie rozumiałam ani słowa, bo mówiła w bemba) to już jej 5 z kolei dziecko, i spodziewałyśmy się z Siostrą- raz dwa, pół godzinki i po krzyku- stałam więc w gotowości w rękawiczkach, a gdy Siostra się oddalała do innych pacjentów, modląc sie w duchu żeby jeszcze nie wyskoczyło i planując kolejność kroków na jakby co.... Ale oczekiwanie na dzieciaka było dłuższe, 2 godziny... Siostra już dawno skończyła zmianę, ale kobieta prosiła: „co będziesz szła, pójdziesz jak się urodzi....” więc zostałyśmy, zwłaszcza, że ja cała chętna do tego cudu natury.... Już poważnie rozważałyśmy odesłanie do szpitala, do lekarzy, ale kobitka zawzięła się, mówiła "jestem silna", no i zaczęło wyłazić... Sina głowa, zatem Siostra chwyciła w środku pod ramiona, przekręciła i... wylazł chłopak - 3500g :) grubasek (tyle co ja przy porodzie)

Łza mi się zakręciła- zawsze mi się roni, ale szybko się opanowałam, (bom twarda nie?), Siostra odcięła pępowinę i kazała mi się zająć dzieciakiem. Owinęłam go w materiały i koc żeby nie zmarzło, zważyłam, zbadałam i przywitałam na świecie... poopowiadałam mu trochę, ale skubaniec tylko cmokał ustami w poszukiwaniu pożywienia....ten konsumpcyjny styl życia już od małego, no....

Mama jak tylko urodziła łożysko, przyszła do drugiego pokoju gdzie czekałam z dzieckiem... a potem jak wychodziłyśmy z Siostrą, bo już było dawno po końcu zmiany, to skulona, ale twardo stała przed kliniką, żeby nam pomachać....
i tak to.... na skrzydłach wracałam do domku, zapomniawszy że dziś nawet nie jadłam obiadu, tak się śpieszyłam na poród.... i w ogóle z emocji nie myślałam o jedzeniu.... (wniosek- jadłabym mniej gdybym miała bardziej emocjonujące życie;)

Kolejne dzieci stawały się już chlebem powszednim, zaliczyłam kąpanie wcześniaka 1800g, taka kruszyna!, inna panna obsikała mnie zaraz po wyjściu z brzucha ( ale to dla mnie nie nowość, większość dzieci mnie tak traktuje)

Raz było naprawdę gorąco, musiałam naciskać na macicę, bo już matka była wykończona, a dziecko okręcone 2 razy pępowiną, potem spory krwotok, kroplówka, monitorowanie ciśnienia... Ale cudownie było patrzeć jak z godziny na godzinę poprawia się...

A wszystko w prymitywnych afrykańskich warunkach... To nie da się porównać z full service na neonatologii- cieplarki, opieka osobnego lekarza... Tutaj priorytetem jest wytrzeć dzieciaka i szybko opatulić, żeby nie tracił ciepła.

Kreatywność....

Jedna z najbardziej pożądanych cech na misjach... Nawet jeśli nie ma się jej w genach, to nabywa się ją w obliczu sytuacji, które do tego zmuszają....
Bo czy wyobrażacie sobie skonstruowanie inkubatora z kartonowego pudła?

Albo mnie naprawiającą z Pagórką maszyny do szycia (owszem, udało się)- biorę się nawet za to czego nie umiem, o czym nie mam pojęcia i wychodzi ; w sumie jeśli człowiek to wymyślił, człowiek tego używa, człowiek to naprawia a ja jestem człowiekiem to istnieje prawdopodobieństwo że się i mi uda.... Nie mówiąc o szarlotce z papai... Czy wymyślaniu kolejnych dań z dostępnych owoców, ryżu, jajek i mąki? A avocado z cytryną i cukrem jest moim ulubionym owocem, zaraz po truskawkach...

Wzruszenie....

Tam gdzie nowe Życie bierze swój początek...
W lepiance z rodziną opłakującą matkę 3 dzieci, która zmarła w szpitalu po porodzie...
Obserwując 3letnią dziewczynkę całującą po rękach swojego malutkiego chorego brata.
Przyglądając się jak starsze rodzeństwo bierze w opiekę niewiele młodsze,
5 letnia dziewczynka nosząca bobasa na plecach,
7 miesięczny bobas garnący się do mnie na przytulanki...
Doprawdy nie jestem w stanie oddać tych poruszeń serca...

Cudowne łaskotki w sercu...

Kiedy ide short- cutem do kliniki, pośród afrykańskich lepianek, pozdrawiając każdą rodzinę po kolei, dzieciaki wrzeszczą :”basister” - naprawdę cieszą się na mój widok, prześcigują się by wskoczyć mi na ręce (nagrodą jest podrzucanie) albo chociaż uścisnąć dłoń...
Sąsiedzi przez pierwszy tydzień, wiedząc gdzie i po co chodzę, życzliwie wysyłali za mną dzieci, aby mnie nawracały na dobrą drogę, bo wszystkie ścieżki wyglądały tak samo i ciągle się gubiłam.

Czas...

Tu się naprawdę nie liczy...
Ma to swoje i dobre i złe strony... Czasami czekam 45 minut aż studenci zbiorą się na lekcje. A kiedy idę po zakupy (spacer 45 min drogi w jedną stronę), z każdym się witam, wymieniam kilka zdań, są ciekawi skąd przyjechałam, na ile, co tu robię i czy jestem siostrą czy mogę mieć męża.... Załatwianie rzeczy w biurach, urzędach, punktach usługowych trwa... i trwa.... ale nie jest to nudne oczekiwanie, upływa generalnie na pogadankach...

Nie noszę zegarka... Rytm dnia wyznacza mi słońce...
Braliśmy udział w 8 godzinnej Mszy Św. z okazji 100 lecia misji w Lubwe, przybył vice prezydent, były skecze przedstawienia, układy choreograficzne, bębny , tańce śpiewy, procesja z darami z żywymi kozłami (trwała 45 minut). A wszystko w przepięknej scenerii, nad błękitnym jeziorem z palmami na brzegu...

A w ogóle...

Z tą Afryką to jakaś ściema bo ani tropiku, ani jednego malarycznego komara... (tzn. cieszy mnie to, nie narzekam) Tylko wcinam bezsensownie tą chemię na malarie- bo nigdy nie wiadomo kiedy nadleci i ukąsi pierwszy... w nocy wisi nade mną moskitiera, dla zasady... nie jadam żadnych robali, myszy czy czegoś tam- tosty i dżem...
Zimno - chodzę rano w kurtce... Zęby myję w wodzie z kranu.. zupełna olewka reżimów tropikalnych... Mamy z Pagórką oddzielny domek, kwiatki, podwórkowego kundla,
4 płaskie pająki na ścianie i jedną zaprzyjaźnioną jaszczurkę..za łóżkiem.....

I nie wiem co jeszcze napisać żeby oddać jak tu jest cudownie, czasem trudno, ale i tak cudownie...
Tymczasem zmykam spać, bo już nie mogę się doczekać tego co przyniesie kolejny dzień
Nosząc Was w sercu i wspominając o Was Dobremu Ojcu w Niebie.

Trzymajcie się mocno citengi Pana

Martka Charytoniuk MWDB

Pagorka – Magdalena Smoleń MWDB


Mansa 30 czerwca 2005


Rozpoczęła się nasza przygoda misyjna. Tak naprawdę zaczęła się ona już dawno teraz niejako kolejny raz się realizuje. Na lotnisku w Warszawie pożegnałyśmy nasze rodziny i znajomych. Teraz czeka nas 21 godzinny lot (oczywiście z przesiadkami). Pierwsza przesiadkę mamy we Frankfurcie. Dla mnie podróżowanie samolotem to nowe doświadczenie. Siedzimy już w samolocie. Odprawa minęła szybko- przynajmniej dla mnie. Wszystko było dla mnie nowe. Pasy mam już zapiete. Male okienka. Troche ciasno w tym samolocie. Zaraz będziemy startować. Marta wprowadza mnie w tajemnice latania. Dostajemy nagłego przyspieszenia, pędzimy, pędzimy, zamykam oczy i nagle wzbijamy się w chmury. Otwieram oczy przez małe okienka widać małe i duże chmury różnych kształtów. Czuje się jak na Antarktydzie. Dookoła chmury jak śnieg, po których można chodzić. Albo jak lody śmietankowe. Chmury ciągną się i ciągną. Przez okna widać geometryczne kształty pól, lasów, jeziora. Jaki ten świat jest piękny. Wzbijamy się wyżej i wyżej. Po godzinie zasypiam znużona. Nagle budzi mnie przenikliwy ból w uszach - jak gdyby ktoś wbijał mi igły. Jeśli tak będzie do Lusaki to chyba nie wytrzymam. Połykam ślinę, Marta coś do mnie mówi, lecz ledwo ja słyszę. Po chwili ból mija, czuje jeszcze szpilki w jednym uchu, ale przynajmniej mogę „normalnie” słyszeć. Zbliżamy się do Frankfurtu – przygotowujemy się do lądowania. Już wiem że tego nie polubię. Jest mi mdło. Ten pilot jest wyjątkowo nie delikatny- jak na mój pierwszy lot samolotem mógłby się bardziej postarać. Marta mówi, że tak nie jest zawsze. Wyładowałyśmy, jakoś wytrzymałam.

Chodzimy po lotnisku, ceny kosmiczne - perfumy 300 E. Do następnego lotu do Johanesburga mamy 2,5 godziny. Siadamy w McDonaldzie, aby cos zjeść. Jemy frytki i rozmawiamy. Dzielimy się wrażeniami i obawami - największe z nich dotyczą bagażu -czy aby na pewno doleci, czy nie wrócą nam nadbagażu ( w myślach mnożymy 30*215 zl- każdy kilogram nadbagażu kosztuje 215 zł.).

Zbliża się godzina ósma. Przechodzimy odprawę. Autobus wiezie nas po płycie lotniska do dużego samolotu. Wchodzimy po schodkach na pokład. Ten samolot jest większy, wyższy więcej w nim przestrzeni, choć w nogach ciasno. Zapinam pasy. Wstrzymuje oddech. Rozpędzamy się zamykam oczy i jesteśmy już w powietrzu. Super uczucie. Lubię start. Płyniemy. Lecimy. Czuje lekkie podrygi. Załoga uśmiecha się do nas przyjaźnie, żartuje, zagaduje pasażerów. Jemy ciepłą kolacje, pijemy sok, słuchamy muzyki. Każdy z nas ma mały telewizorek na poprzednim siedzeniu. My z Marta decydujemy ze obejrzymy wspólnie „Cry the Beloved Country” trochę nam to zajmuje czasu aż się zsynchronizujemy bo w międzyczasie zepsułam telewizorek, że trzeba było go dwa razy restartować. Zdejmuje buty, próbuje się ułożyć wygodnie. W połowie filmu usypiam . Siedzimy w środkowym rzędzie przez małe okienko nic nie widać, zresztą jest ciemno. Śpię 2 godziny. Od czasu do czasu na telewizorku kontroluje gdzie jesteśmy- przelecieliśmy M. Śródziemne, Czad, itd. Pokazuje się temp. powietrza, ciśnienie. Fajna jest cala ta elektronika. Można śledzić gdzie się człowiek znajduje. Piąta nad ranem. Na pokładzie widać ożywienie. Obsługa rozdaje śniadanie. Obowiązkowo wykonuje ćwiczenia nóg- prostowanie i zginanie, zginanie i prostowanie. Toaleta, śniadanie. Leci się bardzo przyjemnie. Uszy mi nie dokuczają. Zaraz będziemy lądować.

Łagodnie schodzimy w dół jak na karuzeli niżej i niżej. Czuję się jak ptak z szerokimi skrzydłami. Nagle delikatny podryw i dotykamy ziemi. Tego lądowania nie poczułam. Dostaliśmy zielone skarpetki. Marzy się nam też czerwony koc, lecz trochę wstydzimy się go wziąć bez pytania. Czekamy aż wszyscy pasażerowie opuszcza pokład. Podchodzę do stewarda i nieśmiało pytam czy mogę ten koc, bo bardzo mi się spodobał. Uśmiecha się i przytakuje. Do naszych 70 kg. bagażu dorzucamy jeszcze dwa czerwone koce South African Airlines i dwie pary zielonych skarpetek. Na misjach wszystko może się przydać.

Jesteśmy na ziemi afrykańskiej. Afryka przywitała nas chłodno tylko +6 stopni lecz wcale nie jest nam zimno. Ubieram polar, Marcie pożyczam bluzę. Po godzinie zdejmujemy, bo jest nam ciepło. Udajemy się na lotnisko, przechodzimy odprawę. Czekamy na lot do Lusaki. Dobrze że to tylko 1,5 godziny. Widać kobiety w ładnym sari, biznesmenów, rodziny z dziećmi. Lot do Lusaki był krotki, prawie cały przespałam. Na lotnisku w Lusace wita nas duży napis Welcome Volunteers. Miłe! Jesteśmy uśmiechnięte, zadowolone, poradziłyśmy sobie, nie zgubiłyśmy się na lotnisku. Lecz to dopiero początek naszej lotniczej przygody. Marta przeczuwa, że coś będzie nie tak, uspokajam ja że na pewno wszystko będzie w porządku. Stoimy w kolejce po wizę 25$- bez problemu. Czekamy na bagaże, czekamy i czekamy. Przypuszczenia Marty okazały się słuszne. Cały nasz 70 kg. bagaż zaginął. Nie mamy nic. Konsternacja, zagubienie, co teraz zrobić. Uzupełniamy formularz- właściwie to uzupełnia go Marta gdyż cały bagaż był nadany na nią. To martwiło nas dodatkowo.

W jeansach o 12 w Lusace jest nam bardzo ciepło, lecz nie gorąco można wytrzymać.

W duchu przychodzą nam na myśl słowa: Nie troszcie się zbytnio i nie mówcie co będziemy jeść? Czym będziemy się przyodziewać. Ojciec niebieski wie że tego wszystkiego potrzebujecie. Z lotniska odbiera nas. x. Slawek i nowo wyświęcony ksiądz Peruwiańczyk z Limy (spotkał Monike Winiarska i kazał ją serdecznie pozdrowić - jaki ten świat jest mały).

Wieczorem jedziemy do City of Hope, które na kilka dni będzie naszym domem. Marzymy o prysznicu i łóżku do spania. Dostajemy domek, każda z nas ma mały pokoik. Siostry pożyczają nam piżamy. Bierzemy szybki prysznic. W moim pokoju po ścianie chodzi duży pająk. Pierwsza reakcja pozbyć się go jak najszybciej, jednak po chwili przychodzi refleksja i przypominam sobie radę Dziadka - nie zabijać pająków bo są naszymi przyjaciółmi gdyż zjadają komary. W ten sposób pająk przeżył. Już pierwszego dnia złamałam zasady higieny tropikalnej: myłam zęby woda z kranu, piłam coca cole z lodem, śpię bez moskitiery. Powtarzam w duchu słowa Panie Boże czuwaj nad nami. W tej piżamie od Siostr trochę chłodno. Nakładam bluzę z kapturem, koszule i zielone skarpetki, które wzięłam z samolotu. Dobrze że wzięłyśmy też czerwony koc, teraz się przydaje. Przykrywam się szczelnie. Moskitiery nie mamy wiec psikam się offami i autanami. Jest 19 za oknem ciemno, zapadł już afrykański zmrok. Słychać tylko brzęczenie świerszczy. Mój pierwszy dzień w Afryce dobiega powoli końca. Nucę sobie piosenkę „zapada zmrok już świat ukołysany”. Tak tu w Zambii zapadł już zmrok u nas pewnie jeszcze nie. Jestem spokojna wierze ze bagaże jutro się znajdą. Odmawiam dziesiątkę różańca i zasypiam.

Pagorka – Magdalena Smoleń MWDB