Miejsce w Bożym Królestwie

ks. Tomasz Horak

publikacja 07.12.2006 17:20

Każdy, kto z Kościołem się zetknął, ma swoje zdanie o nim. Zawsze uproszczone. I dlatego każdy, kto Kościoła szuka, albo do Kościoła należy, musi go wciąż na nowo odnajdywać.

Miejsce w Bożym Królestwie

Wcielenia Kościoła
Kościółek w malowniczej, bawarskiej wiosce wypełnił się ludźmi. Minutę przed 14 szeroko otwarły się drzwi kościoła, pierwszy wszedł Billy, ojciec Harry’ego. Na głowie miał kapelusz – dokładnie taki, jakie znamy z filmów z Teksasu. Kapelusz był autentyczny, bo młody tato był rodowitym Teksańczykiem. Nie zdjął kapelusza do końca ceremonii. Nie nawykł, widać, do naszych obyczajów. Kilka dni wcześniej, jak zawsze przed chrztem dziecka, odwiedziłem rodzinę Billy’ego. Szybko zorientowałem się, że Teksańczyk nie miał w życiu bliższego kontaktu z religią. Gdy zapytałem o wyznanie (musiałem wpisać do dokumentu, w Niemczech to sprawa podatku), odpowiedział krótko: „Jestem chrześcijaninem”. Wiem, ale czy jesteś katolikiem, rzymskim katolikiem, czy ewangelikiem? Powtórzył: „Jestem chrześcijaninem”. Wtedy zapytałem: O key, ale czy jesteś ochrzczony? Odpowiedział: „Pytasz za dużo”. Wobec tego przestałem pytać, wpisałem „Römisch-katholisch”. Małego Harry’ego ochrzciłem. Kościół powiększył się o kolejnego członka.

Inna ilustracja: To było wiele lat temu. Młody wikary, czyli ja, poszedł do biskupa prosić o zgodę na udział kleryków w – jak się wtedy mówiło – „Oazie Żywego Kościoła”. Użyłem tego określenia, bo było w powszechnym obiegu. Biskup wstał, oparł się rękoma o ogromne biurko, popatrzył na mnie z wysoka i huknął: „Ojciec! To my są martwy Kościół?” Co ja się wtedy nagimnastykowałem, aby uspokoić hierarchę. Miał on swoją rację dokładnie tak samo, jak miał ją ks. Blachnicki, gdy ukuł nazwę „Oaza Żywego Kościoła”. Cały Kościół w rozumieniu o. Blachnickiego był żywy. W takim znaczeniu jego cząstka, grupa młodzieży na rekolekcjach była częścią tego żywego Kościoła.

Trzecia migawka. Rekolekcje parafialne. Wchodzę do kaplicy domu opieki. Gdzieś trzydziestka kobiet zniszczonych wiekiem, chorobą, często samotnością. Ku memu zaskoczeniu nawet te wyglądające na ogarnięte demencją, reagują – jeśli nie na to, co mówię, to na pieśni, na wspólną modlitwę.

Wielowymiarowość Kościoła
Naszkicowałem kilka sytuacji Kościoła. Billy i jego rodzina – należą do Kościoła. Młodzież zebrana na oazie – także. Biskup – oczywiście. Stare kobiety z domu pomocy również. Trzy, co najmniej trzy różne wcielenia Kościoła. Trójkąt – jeśli by chcieć rozmieścić to na płaszczyźnie. Dobrze wiemy, że rozmaitych – jak ja to nazywam – sytuacji Kościoła można mnożyć w tysiące. To po pierwsze. A po drugie: one nie układają się na jednej płaszczyźnie. Powstaje raczej przestrzenna, wielowymiarowa bryła. Bryła? Czy raczej budowla? Ta wielowymiarowość osadzona jest także w czasie, w zmienności nie tylko czasu jako takiego, ale zmienności uwarunkowań historycznych, kulturowych, cywilizacyjnych. Zatem: Kościół jest, czy Kościół dzieje się – lub lepiej: Kościół żyje? Odpowiedź jest oczywista. Kościół żyje. Z tego powodu tak trudno poddaje się definicji – bo nie dość, że jest rzeczywistością bosko-ludzką, to nawet w tej ludzkiej perspektywie niemożliwe jest uchwycenie jego pełnego kształtu.

Dlatego każdy, kto z Kościołem się zetknął, ma swoje zdanie o nim. Zawsze uproszczone. I dlatego każdy, kto Kościoła szuka, albo do Kościoła należy, musi go wciąż na nowo odnajdywać. Droga odnajdywania Kościoła nie jest łatwa. Ta trudność jest następstwem nie tylko ciągle zmieniającego się w naszych oczach obrazu Kościoła, ale także funkcją zmienności nas samych w biegu życia. Nas – jednostek i całych społeczności. A jednak – i w to uwierzyliśmy – bez Kościoła obejść się nie możemy. Nawet Billy – do dziś nie wiem, czy sam ochrzczony – przyszedł do urzędowego przedstawiciela Kościoła. Już to było uznaniem potrzeby Kościoła. I prosił o chrzest małego Harry’ego – a to już było wyznaniem wiary złożonym wobec Kościoła. Sądzę, że jestem bliżej Kościoła niż Billy. Sądzę, choć pewien nie jestem.

Kościół w zamyśle Boga
Kościół jest dziełem Jezusa. Wobec tego szanownego audytorium nie muszę powtarzać biblijnego wykładu na ten temat. Wszyscy wiemy: Jezus gromadzi uczniów, formuje, ustanawia Dwunastu, Dyskretnie grupuje w kilkuosobowe zespoły, rozsyła Siedemdziesięciu Dwóch. Wreszcie Piotr – Skała, na której widzialna budowla Kościoła się wzniesie. I strażnik kluczy Królestwa (Mt 16,18n). Zamysł Jezusa sięgał dalej i był zamysłem Boga Trójedynego. Lawinowo zaczęło wszystko narastać w Dniu Pięćdziesiątnicy. Czy jednak Boży zamysł tylko tego dnia sięgał? Bynajmniej. Czy był – i jest – zamysłem tylko w skali „makro”, czy także dotyczy każdego człowieka z osobna? Otóż jest w Piśmie św. myśl, której nie wolno przeoczyć. Słowa wypowiedziane do Mojżesza „Znam cię po imieniu i jestem ci łaskawy” (Wj 33,12) dopełnione zapowiedzią księgi Apokalipsy: „Zwycięzcy dam manny ukrytej i dam mu biały kamyk, a na kamyku wypisane imię nowe, którego nikt nie zna oprócz tego, kto je otrzymuje” (Ap 2,17). Wolno odczytywać – zgodnie z tradycją – oba miejsca, jako świadectwo bardzo osobistego, wręcz intymnego, a na pewno indywidualnego stosunku Boga do każdego z nas. Dla Boga nie jestem cząstką bezimiennego tłumu. To domaga się wiary. I to szalenie zobowiązuje.

Moja droga i moje miejsce w Królestwie Bożym.
Zobowiązuje do odnajdywania swojej drogi i swego miejsca w zamysłach Boga, zatem w Kościele, zatem w Królestwie Bożym. Użyłem gramatycznej formy niedokonanej: odnajdywanie. Bo nie można tej drogi, tego miejsca i tych zadań odnaleźć raz na zawsze. W tym miejscu muszę znowu podzielić się osobistym doświadczeniem faceta tuż przed sześćdziesiątką. W tym wieku, tak po ludzku mówiąc, wszystko jest właściwie dokonane i zamknięte. Jestem proboszczem, mam doktorat, uczę w szkole, piszę wiersze, dorabiam w „Gościu”, drukuję książki. A od kilku lat mam coraz silniejsze, zdawać by się mogło surrealistyczne poczucie tymczasowości. Bo co jeszcze można w życiu? W życiu na pewno nie, ale wobec Boga, wobec jego planów, wobec mojego miejsca nie w widzialnych strukturach Kościoła, a w duchowo pojmowanym królestwie Bożym – tak. Tu ciągle coś na nowo można. Przedemerytalne lata każą mi coraz dociekliwej pytać: „Panie, co dalej?” Nie potrafię znaleźć odpowiedzi, którą mógłbym po ludzku nazwać logiczną. A równocześnie boję się, bym pytać nie przestał. To by dopiero była prawdziwa emerytura. W Bożym Królestwie emerytury nie ma. Choć tylu „wcześniejszych emerytów” widzę. Mam nadzieję, że nie przed sobą.

Odnajdywanie Kościoła – odnajdywanie swojego miejsca w Bożym Królestwie. Jedno wiąże się z drugim. Nie odnajdę Kościoła, jeśli nie odnajdę w Królestwie Bożym swojego miejsca. Tu warto wskazać na najmłodszego Doktora Kościoła, św. Teresę od Dzieciątka Jezus. Pisze ona tak: „Tak, znalazłam swoje miejsce w Kościele, a to miejsce, mój Boże, Ty sam mi ofiarowałeś. W sercu Kościoła, mojej Matki, będę Miłością. W ten sposób będę wszystkim i moje marzenie zostanie spełnione!!!” (Pisma I, 255). Ta nauka jest ważna dla nas także: odnaleźć swoje miejsce w Kościele, to wcale nie znaczy odnaleźć jakąś nową, czy bardziej eksponowaną, odpowiedzialniejszą, czy bardziej znaczącą pozycję w widzialnej tkance Kościoła. Dlatego odkrycie św. Teresy, powinno być dla z nas nieustannym wyzwaniem.

Wrócę myślą do obrazu Kościoła jako wielowymiarowej i ciągle zmieniającej swój kształt bryły czy raczej budowli. Spośród tych wymiarów najmniej istotne – choć konieczne i niezbywalne – są wymiary materialne i organizacyjne. Natomiast istotne i konstytutywne są wymiary duchowe. Jezus „zapytany przez faryzeuszów, kiedy przyjdzie królestwo Boże, odpowiedział: Królestwo Boże nie przyjdzie dostrzegalnie; i nie powiedzą: Oto tu jest albo tam. Oto bowiem królestwo Boże jest w was” (Łk 17,20n). Zewnętrznie – to ja jestem w jakimś punkcie Kościoła – Królestwa. Wewnętrznie i duchowo – to ja muszę ciągle odnajdywać w sobie Boże Królestwo i swoją relację do niego. Wymiar duchowy jest bez porównania bogatszy od materialnego, a zarazem prosty prostotą samego Boga.

Mądrością chrześcijanina jest szukanie tej prostoty. Nie mówię „odnalezienie” – to jest darem łaski. Mądry ten, kto szuka. A warto – ze względu na samego siebie. I dopiero gdy znajdzie, choć zaczątkowo, może być pomocnym w odnajdywaniu Kościoła i Bożego Królestwa innym. Ważne to przypomnienie, byśmy w naszej dziennikarskiej i publicystyczno-religijnej pracy nie kręcili się w kółko i byśmy mieli czytelnikom coś do powiedzenia. Zawsze coś ważnego.

Jeśli pozostać wiernym geometryczno-przestrzennym porównaniom, to miejsce każdego człowieka w Bożym Królestwie wyznaczają trzy osie. Pierwsza to wiara. Druga – nadzieja. Trzecia – miłość. Wiara – to odpowiedź, jaką człowiek daje Bogu. A więc jest to oś wskazująca kierunek ku Stwórcy. Nadzieja – to przeświadczenie, że wobec Boga żaden okruch dobra nie będzie zmarnowany. Jest to oś wskazująca na mnie samego i na moje wysiłki. Miłość – to intensywność życia ofiarowanego Bogu wedle prawa Ewangelii: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, mnieście uczynili”. Wskazuje zatem kierunek ku drugiemu człowiekowi. Wierni konwencji geometrycznej musimy zauważyć, że jeśli obniżamy parametry któregokolwiek wymiaru, to wypadkowa ocena całości naszego życia nieuchronnie zbliżać się będzie ku zeru. Innymi słowy: nie może być wiary bez nadziei. Ani miłości bez wiary. Nadziei bez miłości też nie.

Wydaje mi się, że największe zaniedbania mamy w stosunku do nadziei. Gonimy za sukcesem, za uznaniem. Czasem chcielibyśmy cały świat zmienić. Na lepsze, oczywiście. A tu nie wychodzi. Przeszkody obiektywne. Także wrogość ludzi (konkurentów w naprawianiu świata). Własna głupota lub lekkomyślność. Sploty różnych uwarunkowań. Szczypta szczęścia, której brakło. I zaczyna się coś w nas samych zapadać. To katastrofa nadziei. Zapadanie się naszej nadziei wciąga innych dokoła nas. Jest to niesamowity mechanizm astronomicznej czarnej dziury – wsysa w siebie wszystko, aby wszystko zdławić, zdusić, wręcz unicestwić. Chrześcijanin nie może być czarną dziurą. Chrześcijański publicysta – tym bardziej nie powinien.

Zacząłem od refleksji nad Kościołem. I tym chcę zakończyć. Otóż nie można w żadnym z trzech wymiarów określających nasze miejsce w przestrzeni Bożego życia utrzymać się na jako takim poziomie samemu, w pojedynkę. Potrzebni są inni, konieczna wspólnota. Właśnie Kościół. Ten, który otrzymaliśmy w darze. Nie jest doskonały, nie jest bez skaz i błędów. Znamy jego ludzką historię. Czarne karty znamy lepiej niż Messori, także te dzisiejsze. Potrzebny nam jednak Kościół – i z Billym, który nie chciał, bym o chrzest pytał, z biskupem, który podejrzewał, że go w martwym Kościele plasujemy, z pełną zapału młodzieżą, z zaskakującym nas papieżem, z babciami z domu opieki, z pierwszokomunijnymi dziećmi, ze świętymi i grzesznikami. Ze mną, z tobą. Potrzebny nam ten Kościół, któremu czasem daleko do Bożego Królestwa. Ale on jest naszą drogą do tegoż Królestwa.