Jezus w pudełku po aspirynie

Przemysław Kucharczak

publikacja 25.04.2007 20:23

Aresztowana Leokadia zawahała się przed wyjściem na spacerniak. Okna okolicznych milicyjnych bloków były oblepione ludźmi. Bo Leokadia miała na sobie... habit zakonny.

Jezus w pudełku po aspirynie

Zakonnica za kratami? Czyżby chodziło o czasy stalinowskie? Otóż wcale nie. Siostrę Leokadię Zujko, salezjankę, milicjanci aresztowali pod koniec rządów Gomułki, w 1966 roku. Spędziła w więzieniach przeszło rok. Ta zakonnica mieszka dzisiaj w miasteczku Sokołów Podlaski. Często można ją spotkać w oratorium, w którym siostry salezjanki prowadzą zajęcia dla dzieci. Ta sympatyczna, 75-letnia siostra świętuje właśnie 50-lecie swoich ślubów zakonnych. Jak poważne przestępstwo mógł popełnić przed czterdziestu laty ktoś taki?

Zujko, proszę z nami
W 1965 roku siostra Leokadia pracowała w Bibliotece Uniwersyteckiej KUL. Biskupi polscy wysłali wtedy do biskupów niemieckich słynny list ze słowami: „Udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”. Dzisiaj już wiadomo, jak ogromne znaczenie miało to orędzie dla pojednania i dla przyszłości środkowej Europy. Wtedy jednak Władysław Gomułka zareagował histerycznym atakiem. Partyjni aktywiści wołali na setkach wieców i masówek, że biskupi to zdrajcy. Zmuszali pracowników do podpisywania apeli z hasłem: „Nie przebaczamy”. – Tymczasem ludzie najczęściej nawet nie wiedzieli, co było w tym liście. Znali go tylko z kilku wyrwanych z kontekstu słów, które cytowali komuniści – wspomina siostra Leokadia. – Chciałam, żeby ludzie dowiedzieli się, co tak naprawdę napisali biskupi – dodaje.

Tekst listu dał siostrze Leokadii znajomy ksiądz. Wkrótce kilkunastu pracowników i studentów KUL, głównie z Wyższego Instytutu Kultury Religijnej, zaczęło przepisywać ten list na maszynach do pisania. Przepisywali też streszczenie prelekcji komunistycznego wiceministra do spraw wyznań. – Ta prelekcja miała tytuł: „Jak walczyć z Kościołem” – wspomina siostra. – Kto ile mógł, tyle przepisał. Rozdawaliśmy te pisma znajomym, albo i nieznajomym. Zostawiałam je też w pociągu – mówi.

Niestety, pewnego październikowego ranka w 1966 roku to wszystko się skończyło. Siostra Leokadia wsiadała do autobusu na Krakowskim Przedmieściu w Lublinie. Nagle wyrósł przed nią mężczyzna w cywilnym ubraniu. – Pani Zujko? Milicja, proszę z nami – rzucił. – Mówię, że ja z obcymi mężczyznami do auta nie wsiadam. I szybko wskakuję do autobusu. Jeden tajniak wsiadł za mną, a drugi jechał za nami samochodem – wspomina dzisiaj siostra Leokadia. Dojechała do przystanku Kalinowszczyzna, wybiegła z autobusu i wpadła do klasztoru salezjanek. Milicjanci nie szarpali jej, tylko spokojnie poszli za nią. – Siostro dyrektor, idzie za mną milicja! – zawołała Leokadia i uciekła na piętro. – Jeszcze nie podejrzewałam, że milicji chodzi o list biskupów – wspomina.

Leokadia krzyczy
Trafiła do aresztu. Prokurator wspomniał, że podejrzana ma prawo odmówić zeznań. Leokadia uczepiła się tego pomysłu. Przez chwilę milczała, próbując poukładać sobie myśli, a potem rzuciła: – Odmawiam zeznań! Prokurator zanotował: „odmawia zeznań” i dał jej protokół do podpisania. – Odmawiam też podpisu – powiedziała.

Wkrótce wezwał ją rozgniewany naczelnik lubelskiego aresztu śledczego. Wrzeszczał, że siostra ma zdjąć habit i włożyć więzienne ubranie. – Odpowiedziałam naczelnikowi tym samym: też na niego nakrzyczałam... Zrobił się jeden wielki krzyk – śmieje się Leokadia. Wołała, że to jest jej strój i nie zamierza się go wyrzec. – Zawsze byłam nieśmiała, sama nie wiem, skąd mi nagle przyszło tyle siły? Później więźniarki mi mówiły, że podejrzani najczęściej tracą głowę właśnie na pierwszych przesłuchaniach, kiedy śledczy zaczyna wrzeszczeć i straszyć. To wtedy najwięcej ludzi się załamuje i sypie nazwiska innych ludzi zamieszanych w sprawę – mówi.

Naczelnik aresztu był wtedy wyraźnie zaskoczony jej ostrą reakcją. Przestał krzyczeć, zaczął grozić przeniesieniem do więzienia. – Tam więźniarki pokażą wam, co to więzienie! – warknął. – Ludzie przeżyli Dachau, Auschwitz i inne obozy, przeżyję i ja Chełm – wypaliła. – Aleście wy im przebaczyli! – zakpił naczelnik. – Przebaczę i wam – odpowiedziała siostra. Ta riposta w końcu rozbawiła naczelnika. Dał za wygraną.

Gdy gruchnęła wieść o aresztowaniu siostry, jej znajomi w pośpiechu niszczyli swoje maszyny do pisania, na których przepisywali list biskupów i prelekcję wiceministra. Niepotrzebnie. Leokadia nikogo nie wydała. W czasie przesłuchań po prostu nie odpowiadała na żadne pytania. Pewnego dnia zdesperowany śledczy zaczął jej opowiadać o zasługach Związku Radzieckiego dla Polski. Leokadia milczała, modląc się w myśli. Nagle przysłuchujący się drugi oficer nie wytrzymał i powiedział z wyrzutem: „Koledze aż w gardle wyschło, a do was jak grochem o ścianę!”.

To nie był adwokat
Siostra szybko polubiła wiele więźniarek z celi. Niektóre siedziały za zabójstwa mężów, inne za tak zwaną aferę mięsną. Leokadia prowadziła ich wspólną modlitwę: godzinki, Różaniec, litanie. Naczelnik powiedział jej, że nie powinna tego robić, ale nie wyciągnął konsekwencji. Siostra czasem opowiadała w celi filmy, czasem przypadki z życia świętych.

Pewnego dnia Stefka, koleżanka z celi skazana za przestępstwa gospodarcze, weszła strasznie zapłakana. – Mój adwokat powiedział, że stąd nie wyjdę – łkała zdruzgotana Stefania. – No i wieczorem wspinam się na moje trzecie piętro, czyli trzypiętrowe łóżko. Bo wie pan, byłam wtedy młodsza! – uśmiecha się promiennie siostra Leokadia. – Byłam już po modlitwie, robiłam coś na drutach. I wtedy przyszła do mnie Stefania, niby to pokazać nowy wzór robótki. Powiedziała: „To nie był mój adwokat, tylko siostry śledczy. Obiecał, że jeśli coś na siostrę wykapuję, to mnie wypuszczą. Ja mam męża i dzieci... Ale wiem, że siostra jest niewinna, ja nie chcę kary Bożej”.

Stefania przekonywała śledczego, że nic o zakonnicy nie wie, bo ona z więźniarkami nie rozmawia. – Ja do dzisiaj się ze Stefką przyjaźnię, piszemy do siebie. Sądzę, że innym kobietom też oferowano donoszenie, ale mi się do tego nie przyznały. Zresztą to było bez różnicy, bo ja i tak nigdy nic nie mówiłam w celi o przepisywaniu tamtych listów – mówi siostra.

W czasie procesu siostra też nie składała zeznań. Prokurator przedstawił jednak niezbity dowód przestępstwa: tekst listu biskupów i streszczenie prelekcji wiceministra. Znaleźli go milicjanci podczas rewizji w pokoju zakonnicy. To wystarczyło. Sąd skazał siostrę na półtora roku więzienia „za przechowywanie druków zawierających fałszywe wiadomości mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego”. Dopiero w niepodległej Polsce, w 1996 roku, siostrę uniewinnił Sąd Najwyższy w Warszawie.

Bluza za habit
Po skazaniu Leokadia miała kilka miesięcy przerwy w odbywaniu kary. Czasem ktoś napotkany dziwnie intensywnie ją wypytywał. – I tak siostra rozsyłała te listy? – przywitała ją wykładająca na KUL kobieta. – Gdybym się do tego przyznała, mogliby mnie oskarżyć o kolportaż, a za to groziło od trzech do 15 lat więzienia. Za „przechowywanie” było tylko od 1,5 do 3 lat – wspomina siostra. – Poza tym ciągle za mną wtedy łazili tajniacy. Jeśli ktoś za tobą człapie krok w krok, i tą samą gębę spotykasz wiele razy w ciągu dnia, to przecież nie jest przypadek. Ale zachowywałam się normalnie – mówi.

Siostra Leokadia siedziała w więzieniach w Chełmie oraz w Krzywańcu w Lubuskiem. W Chełmie tak ostro protestowała, kiedy kazano jej oddać habit, że naczelnik więzienia machnął ręką. – Nie wstydzicie się nosić habit w więzieniu?! – próbowali ją jeszcze zawstydzić funkcjonariusze więzienni. – Czego się mam wstydzić, mojego stroju zakonnego? Przecież ja jestem niewinna, to wy się wstydźcie – odpowiadała zdecydowanie Leokadia. W więzieniu w Krzywańcu było inaczej. Kiedy odmówiła zdjęcia habitu, naczelnik rozkazał strażniczkom, żeby przebrały siostrę siłą. Leokadia ani się nie broniła, ani im nie pomagała. Stała nieruchomo. Strażniczki zdjęły jej habit. Zdziwiły się, że pod welonem siostra nosi piękny warkocz. Dały jej więzienną spódniczkę i bluzę w kolorze ciemnego wrzosu, z granatowym kołnierzykiem.

– 17 listopada zmarł mój tatuś. Ale mnie z Krzywańca nie puścili na pogrzeb – wspomina siostra. – Jednak i więźniarki, i strażniczki traktowały mnie bardzo życzliwie. Kiedy byłam w pobliżu, strażniczki wszystkich traktowały łagodniej. Raz stałam w ostatnim rzędzie, kiedy szłyśmy na widzenie. Oddziałowa, na którą mówiłyśmy „Osa”, rozbierała więźniarki do naga, żeby sprawdzić, czy czegoś nie przemycają. Nagle zobaczyła mnie, siarczyście zaklęła, i kolejnych więźniarek już nie rozbierała. Kiedy doszła do mnie, spytała tylko, czy coś mam. Ja na to: „Tak, pięć listów”. A ona: „Proszę podawać tak, żeby nie było widać” – śmieje się Leokadia. – Mam wielki dług wdzięczności za życzliwość i wobec obsługi, i wobec więźniarek. Spłacam ten dług w ten sposób, że do dzisiaj codziennie się za nich wszystkich modlę – mówi.

Naczelnik więzienia w Krzywańcu wyraźnie Leokadii unikał po ich ostrym starciu na powitanie. Jednak nie protestował, gdy rodzone siostry Leokadii, Monika i Jadwiga, też zakonnice, przyjeżdżały w odwiedziny dwa razy częściej, niż było dozwolone. Raz w miesiącu wręczały jej niepozorne pudełko po aspirynie. W pudełku leżał Pan Jezus – w postaci konsekrowanej hostii. Leokadia wzbudzała w sobie akt żalu, przyjmowała Komunię i zaraz oddawała siostrom pudełko. – Przez resztę dnia adorowałam Jezusa – wspomina.

Gdy Leokadia wychodziła już na wolność, poszła pożegnać się z naczelnikiem. – Zbladł. Powiedziałam: „Dziękuję, że mnie tu przechowaliście”. On na to: „Ale niepotrzebnie się kłóciliśmy”. Mówię: „Pan naczelnik bronił swojego, a ja swojego. Wiem, że pan miał rozkaz z góry”. I widziałam, jak temu człowiekowi ulżyło. Podał mi rękę, wreszcie się uśmiechnął i powiedział: „Obyśmy się już nigdy nie spotkali w takich okolicznościach” – wspomina siostra Leokadia. Leokadia uważa, że duchowo niewiele więźniarkom pomogła. – Zakonnica rozgrzeszenia nikomu nie da. A w więzieniu kobiety nie chcą też żadnego moralizowania. Jedyne moje świadectwo, że ten habit tak długo utrzymałam... – zastanawia się. – No i ta wspólna modlitwa. Kiedy się modliłyśmy, więźniarki same wsłuchiwały się w siebie. Może i Pan Bóg miał jakiś plan, że się znalazłam w więzieniu? – mówi.



Za: Gość Niedzielny 14/2007