Mnich z pustyni Warszawa

Marcin Jakimowicz

publikacja 25.04.2007 17:54

Czy to już bóle porodowe przed przyjściem Chrystusa? Dlaczego Polacy są smutni? Rozmawiamy o tym w ekspresie Katowice–Warszawa Centralna. Jedziemy z mnichami Wspólnot Jerozolimskich, którzy niebawem otworzą swój pierwszy klasztor nad Wisłą.

Mnich z pustyni Warszawa

Pociąg ekspresowy do Warszawy Wschodniej odjedzie z toru pierwszego… Między ławkami, na których śpią bezdomni, spaceruje patrol policji. Ludzie ciekawie zerkają na rozmawiających po francusku zakonników. To Pierre-Marie Delfieux, założyciel monastycznych Wspólnot Jerozolimskich, i kilkoro Polaków, którzy od lat należą do tej wspólnoty. Jadą do Warszawy. Chcą obejrzeć remontowany kościół, do którego niebawem się wprowadzą. Właśnie skończyli prowadzenie rekolekcji akademickich. Katowicka krypta katedralna pękała w szwach. Tłumy młodych ludzi zachwyciła przed wszystkim liturgia. Śpiewane na bizantyjską nutę psalmy, płonące świece ogromnej menory, przejmująca cisza.

W modnym habicie na pół etatu
Brudny peron, czyste, jasne habity. Kiedyś na kolację do Wspólnoty trafił krawiec od Diora. Nie mógł się nadziwić: Ach, ten kolor habitu! Znakomity krój, bardzo wyszczupla sylwetkę – cmokał z zachwytu. Bracia wybuchnęli śmiechem. Szukali najprostszych rozwiązań, a o mało nie trafili do żurnala. – Po dwuletnim pobycie na Saharze poczułem wezwanie do tego, by utworzyć oazy na pustyni wielkich miast – opowiada Delfieux. – Pierwsza wspólnota zrodziła się przy paryskim kościele św. Gerwazego. Dziś zrzesza dwie setki mnichów z blisko 30 krajów. Kobiety i mężczyźni mieszkają osobno, ale trzy razy dziennie modlą się razem. Na swoje utrzymanie pracują w świeckich zawodach, ale tylko na pół etatu. Dlaczego? By nie bogacić się i mieć czas na modlitwę.

W pierwszych wiekach chrześcijaństwa mnisi uciekali na pustynię. Dziś podróżują metrem, a do swych zakonnych cel dojeżdżają windami. Mieszkają w blokach w sercach miast. To dopiero pustynia! Sahara w porównaniu z nią to mała kupka piachu! – wyjaśniają.

Siedem błogosławieństw
Szarpnęło. Pociąg ospale rusza. – Kiedyś rekolekcjonista powiedział nam, że nie zaśnie, dopóki nie znajdzie w minionym dniu siedmiu powodów, dla których chciałby błogosławić Boga. Pierwsze pięć przypomina sobie szybciutko, ale nad ostatnimi musi solidnie pogłówkować – opowiada siedząca przy oknie siostra Agnieszka. Trafiła nad Sekwanę po studiach romanistycznych. Przeczytała książkę Delfieux „Źródło na pustyni miast” i zachwyciła się: chciałabym tak żyć. Wstąpiła do wspólnoty.

Podobną drogę przeszedł ojciec Ireneusz-Maria. Siedzi naprzeciwko mnie. Zaczyna opowiadać: – Byłem księdzem diecezjalnym na Warmii. Studiując na KUL-u, przeczytałem „Źródło…”. Zapragnąłem tak żyć, ale nie chciałem stać się mnichem za wszelką cenę. Duch Święty mnie jednak rozpracował. Niektórzy znajomi księża pukali się w czoło: W twoim wieku? Po studiach? Ustabilizowałeś się, musisz się zakorzenić, a ty się wykorzeniasz. Nie boisz się?

A ja odpowiadałem: Słuchajcie, to jest silniejsze ode mnie. Wstąpiłem do Wspólnot w wieku 33 lat, trzynaście lat temu. Dziś mieszkam w ogromnym opactwie Mont Saint-Michel. To przepiękny bretoński klasztor na skalistej wyspie otoczonej oceanem. Gdy tylko skończy się remont warszawskiego kościoła, prawdopodobnie trafię z powrotem do Polski. – Nie będzie ojcu żal zostawić przepięknego oblewanego falami klasztoru dla warszawskiej ulicy? – Nie, nie będzie mi żal. Pamiętaj, my nie mamy niczego na własność. Nasze domy, kościoły nie są naszą własnością, tylko w nich gospodarujemy. To bardzo uwalnia od pokusy posiadania, uczy dyspozycyjności. – A nowy remontowany klasztor w Warszawie? Też nie będzie wasz? – Nie. Tylko go remontujemy. – A gdy właściciel was wygoni? – To spakujemy walizki i pójdziemy w inne miejsce – śmieje się zakonnik.

Za oknami szary śląski krajobraz zmienia się w świeżą zieloność pól. – Kiedy będzie Warszawa? – pyta Pierre-Marie Delfieux. – Warszawa? To następna stacja za Zawierciem – odpowiadam. Mnisi wybuchają śmiechem. Mamy dwie godziny na rozmowę. Przy oknie siedzi Magda. Wychowała się w Limanowej. Znajomy kapłan zafascynowany nowymi wspólnotami Kościoła podarował jej książkę Delfieux. Połknęła ją z wypiekami na twarzy. Ten człowiek pisał ją dla mnie! – nie mogła uwierzyć. Odnajdywała się dosłownie w każdym zdaniu. Zaczęła korespondować z mniszkami. Odwiedziła je. Teraz studiuje w Krakowie. Chce skończyć studia. A potem? Zobaczymy…

Pociąg do modlitwy
– Dzień dobry, bilety do kontroli. Mnisi przeszukują habity. A ja pytam: Co może uczynić taka maleńka wspólnota na warszawskim blokowisku? – Drożdże w cieście są też małe – odpowiada o. Delfieux. – A Jezus zapewnił, że taki zaczyn wystarczy, by wyrosło ciasto. Widzę tylko jeden problem: zaczyn musi być prawdziwy. Gdy sól straci smak, nadaje się do wyrzucenia. Historia pokazuje jasno: jeśli chrześcijaństwo nie promieniuje, to nie dlatego, że napotyka w świecie opór, ale dlatego, że zabrakło mu gorliwości i świętości.

Święci nie potrzebują mówić – ich życie jest wyzwaniem dla świata. Czy chcemy być święci? Mnich, patrząc na nasze twarze, wymienia: święta Agnieszka, święta Joanna, święta Magdalena, święty Ireneusz, święty Krzysztof, święty Marcin. Jeśli będziemy prawdziwymi świadkami, Bóg będzie czynił cuda. Kiedy Maksymilian Maria Kolbe miał siedemnaście lat, zanotował: Chcę być świętym. Kropka – uśmiecha się zakonnik. – Nie trzeba czekać na owoce. Byli święci, którzy ich nie widzieli: Karol de Foucauld, umierająca w samotności Mała Tereska. Ale wystarczyło, że opublikowano zeszyt z jej zapiskami i stała się najpopularniejszą świętą świata. Wystarczyło, by opublikowano żywot Karola de Foucauld, a mnóstwo ludzi podążyło jego śladami. Nie czekajmy na owoce. Pan działa, a do nas należy jedno: pozostanie pokornymi.

Bóle porodowe?
Pociąg rozpędza się. Za oknami zielona Jura, kikuty wapiennych skał. Na ścianie przedziału kolejowe lustro puszcza zajączki. Czy to już bóle porodowe przed przyjściem Jezusa? Tak pisze brat Efraim ze Wspólnoty Błogosławieństw.

A Marie-Dominique Philippe, założyciel Wspólnot Świętego Jana, dopowiada: Kościół wszedł w swój ostatni Wielki Tydzień. Pytam o to ojca Delfieux: – Widzę, co dzieje się z Kościołem na Zachodzie, ale nie jestem pesymistą. Historia sporo nas uczy. Rewolucja francuska skreśliła chrześcijaństwo z mapy. Zgromadzenia były zamknięte, kapłani wygnani, zmuszani do składania przysięgi na wierność konstytucji. Było wielu męczenników. W kościele św. Gerwazego – matce naszej wspólnoty – czczono boginię Rozum. Kilka lat później można było zaobserwować całkowite odwrócenie akcentów: nigdy Kościół francuski nie był tak żywy! W każdym punkcie Francji rodziły się instytuty, zgromadzenia, wspólnoty. Kościół nabrał charakteru misyjnego, jak nigdy dotąd. Często ludzie myśleli: teraz nastąpi koniec chrześcijaństwa.

Święci Hieronim, Augustyn czy Grzegorz Wielki ubolewali: to już koniec. Gdy barbarzyńcy opanowali Zachód, a chrześcijański Rzym został na nowo spoganizowany, ludzie załamali ręce. Można mnożyć te przykłady: dwadzieścia przykładów na dwadzieścia wieków. A Kościół żyje. Mówi się, że jest stary, bo ma dwadzieścia wieków. Nieprawda. On jest zawsze młody i ma dwadzieścia lat. – Brat Efraim pisząc o bólach porodowych, miał na myśli ogromną tęsknotę za powrotem Jezusa – przerywam. – W takim razie zgadzam się – opowiada Francuz. – To bóle porodowe. Ale w nich nie interesuje mnie ból, ale cud narodzenia małego dziecka. Kobieta, która rodzi, jest smutna i cierpi, ale gdy widzi maleńkie dziecko, promienieje. Widzę, że wy w Polsce też jesteście teraz smutni, macie spuszczone głowy.

Ciężko przechodzi się wam od wiary masowej, tradycyjnej, do osobistego spotkania Jezusa. To normalne. Poczekajcie trochę, zobaczycie: wasza radość będzie wielka! – Przyjście Pana może być przyspieszone, sprowokowane przez pełne tęsknoty wołanie: Przyjdź, Panie Jezu – dopowiada ojciec Ireneusz. – Ale tego wołania nie będzie, jeśli Kościół nie przeżyje ogołocenia Wielkiego Tygodnia. On musi go przeżyć jak Chrystus, by ten krzyk wyzwolił się z całego serca. – Szanowni państwo. Pociąg zbliża się do stacji Warszawa Zachodnia… Pakujemy manatki.

W poszukiwaniu straconego czasu
Spacerujemy po warszawskiej Agrykoli. Siostra Joanna, która do Paryża trafiła z Katowic, rozdziela jabłka i kanapki z serem. Dziś piątek. Post. Siadamy przy stawie. Od razu podpływają kaczki. Siostry karmią je chlebem. Niedaleko stąd, tuż przy Trasie Łazienkowskiej, mnisi remontują klasztor. To tu, nieopodal stadionu Legii, założą pierwszy polski dom wspólnoty.

Kiedy? Gdy tylko skończy się remont – wyjaśniają. Rok? Trochę dłużej? Surowe ściany kościoła wypełni ich bizantyjski śpiew. Od trzydziestu lat ta liturgia buduje pomost między światem Zachodu i Wschodu. Łączy to, czego nie są w stanie przeskoczyć politycy i hierarchowie. Pierre-Marie rzuca kaczkom kulki chleba.

Zaczyna opowiadać: – Gdy miałem dwadzieścia lat, byłem w wojsku dwa lata na Madagaskarze. To był stracony czas. Potem przez dwa lata żyłem na Saharze, wśród kamieni i piachu. To był też stracony czas. – Lubi ojciec tracić czas? – pytam. – Bardzo – wybucha śmiechem Delfieux. – Tracić czas dla Boga. Czy może być coś piękniejszego? Pojechałem na pustynię, bo chciałem sprawdzić, że gdy już niczego nie ma, Bóg jest. I był.

Doświadczyłem tego na własnej skórze. Mnisi wchodzą do kościoła. Remont pełną parą. Rozmowy duchowe ustępują miejsca szczegółom technicznym. Żegnam się. Znów jestem w pociągu. Mogę poczytać książkę (zawsze mam jakąś pod ręką), posłuchać muzy, pogadać. A może, jak radził francuski mnich, potracę czas? Mam na to aż dwie godziny i czterdzieści minut.