Proszę Boga o wiarę

ks. Tomasz Jaklewicz

publikacja 15.09.2009 11:45

Nasz Szef – tak mówią o nim studenci z jego duszpasterstwa. Zgodnie przyznają, że ks. Hlubek nigdy nie daje gotowych recept, zbyt szanuje wolność. – Być autentycznym, być sobą, to mnie fascynuje – podkreśla on sam.

Proszę Boga o wiarę Ks. Herbert Hlubek w swoim mieszkaniu w Gliwicach, wypełnionym po brzegi książkami fot. KRZYSZTOF KUSZ

Prawie 30 lat temu rak zaatakował jego krtań. Palił od 7. roku życia, kiedy to ukradł pierwsze cygaro swojemu stryjowi – księdzu, z przerwą na lata w seminarium, po dwie paczki dziennie. – Przed operacją nagrałem sobie ostatnie przemówienie, bo myślałem, że nie będę w ogóle mówił – wspomina. – Potworny ból. Ale Pan Bóg nie chce śmierci grzesznika. Dlatego żyję. Potem była druga operacja, trzecia, czwarta.
Stracił struny głosowe. Od tego czasu mówi szeptem. Przy ołtarzu i ambonie ratuje go dobry mikrofon, ma także przenośny wzmacniacz, który podarowali mu wychowankowie. Skończył właśnie 80 lat, ale ciągle spowiada, przyjmuje ludzi szukających u niego pomocy, rady, wsparcia. Jest księdzem od 55 lat, z czego 50 jako duszpasterz akademicki. „On nam nie przewodził, choć był dla nas autorytetem. On nam towarzyszył” – wspomina Róża Kogut, fizyk. Towarzyszył kilku pokoleniom studentów. Stworzył środowisko. Błogosławił małżeństwa, chrzcił dzieci, potem wnuki, niektórych odprowadził już na cmentarz. – Najważniejsze dla mnie zawsze jest spotkanie indywidualne, rozmowa, dialog – podkreśla ks. Hlubek.

Zawsze szukałem prawdy
Rozmawiamy w jego małym mieszkanku w Gliwicach. Pokój zawalony jest książkami od podłogi po sufit. Wydaje się, że właściwie są tam tylko książki. Ks. Hlubek mówi krótkimi, rwanymi zdaniami, skrótami myślowymi. Nie zawsze jest łatwo za nim nadążyć. Raz po raz zrywa się, podchodzi do półki, szuka książki czy czasopisma, pokazuje jakiś tekst, który go poruszył. Widzę wszystkie książki Halika, Kapuścińskiego, najnowszą Terlikowskiego. Skąd ta miłość do książek? – Zawsze szukałem prawdy – odpowiada bez namysłu. – Widzę Kościół jako drogę do prawdy, w nim ją znajdują w największym stopniu. Nie całą… ale Kościół jest najbliżej.

Przyszedł na świat w Borucinie, wiosce na ziemi raciborskiej, jako trzecie dziecko Heleny i Karola. Rodzina Hlubków wywodzi się z Moraw. Ojciec był nauczycielem i zarazem organistą, uczył też
religii. Stryj był księdzem, autorem modlitewnika w języku morawskim. Ks. Hlubek wspomina, że razem modlili się po morawsku. Przed wojną chodził 4 lata do niemieckiej szkoły. Po wojnie uczył się w liceum razem z repatriantami ze Wschodu. Wspomina ich jako wspaniałych ludzi, którzy pomogli mu nadrobić braki w języku polskim. Maturę zdał w 1949 r. w Gliwicach. Skąd powołanie? – Ja nie wiem, dlaczego jestem powołany. Mój ojciec jako nauczyciel powinien był znać się trochę na psychologii, a on zabronił mi wstępować do seminarium. Mógł przewidzieć, że dam mu kontrę i postawię na swoim. Po pierwszym roku przyjechałem i kląłem na to seminarium, no bo nie podobało mi się tam. Ojciec był zadowolony, myślał, że się wycofam, ale we wrześniu powiedziałem, że wracam.

Ja jestem furiat
Święcenia kapłańskie przyjął w Opolu w roku 1954. Był pierwszym po 40. latach prymicjantem w swojej wiosce. Zorganizowano wielką fetę. Oczekiwano go na dworcu, aby procesyjnie poprowadzić do kościoła. Wysiadł stację wcześniej, przez pola dotarł do Borucina i tak zjawił się przed ołtarzem. Do dziś nie lubi kościelnej pompy i jakiegokolwiek zamieszania wokół swojej osoby. Chciał wymknąć się z parafii na 80. urodziny, ale proboszcz przymusił go, by został na Mszy urodzinowej. Nie mógł się nadziwić, że kościół Wszystkich Świętych w Gliwicach cały wypełnił się jego wychowankami.

Pierwsza parafia w Niemodlinie. Jest tam wikarym, jeździ na rowerze do czterech wiosek, gdzie katechizuje. Bardzo chce studiować, pasjonują go przedmioty ścisłe, problemy relacji między naukami przyrodniczymi a wiarą. Podejmuje studia z filozofii przyrody na Akademii Teologii Katolickiej u słynnego ks. prof. Kazimierza Kłósaka. Dojeżdża regularnie rowerem i pociągiem do Warszawy. Dostaje stypendium na studia w Lowanium, ale biskup Jop nie zezwala. Ciężko to znosi. Zawsze miał kłopot z posłuszeństwem. – Proszę księdza, ja jestem furiat. Dopiero dwa lata temu zrozumiałem tę decyzję biskupa, przebaczyłem mu.

On potem chciał mi to wynagrodzić, zrobił mnie proboszczem w najlepszej parafii w Raciborzu, ale wytrzymałem tam półtora roku, prosiłem co miesiąc o zwolnienie. Dlaczego? Nie chciałem być proboszczem, proste. Na studiach w Warszawie poznaje ks. Józefa Tischnera. Połączyła ich wieloletnia znajomość, choć zawsze różnili się w wielu sprawach. W roku 2001 „Znak” przyznał ks. Hlubkowi nagrodę im. Tischnera w kategorii: inicjatywy duszpasterskie i społeczne współtworzące „polski kształt dialogu” Kościoła i świata. Otrzymaną kwotę przeznaczył na gliwickie hospicjum. – Porównywanie siebie z nim to jest bezczelność, wiedział więcej ode mnie, umiał samodzielnie myśleć, a ja…

W 1999 roku ks. Hlubek odwiedza chorego Tischnera. Ta sama choroba, ten sam szpital, tyle że Hlubek leżał tam 20 lat wcześniej. – Józek mi tylko odpisywał na karteczce i podburzał. Przyleciała lekarka i zdziwiła się, że pacjentowi krzywda się dzieje. Dwóch księży, jeden się niemo kłóci, a drugi szeptem.
Od 1956 ks. Hlubek uczył religii w Liceum im. Lenina w Zabrzu. Dyrektor wykończył dwóch poprzednich katechetów. – Ciągle im powtarzał, że księża uczą tylko dla forsy. Wobec tego ja nie odbierałem pensji, miesiąc, drugi, trzeci. Dyrektor się strasznie denerwował… Po pół roku stałem się jego doradcą, dawałem ślub jego synowi. Ale w tym samym czasie Paweł Apostoł pisze do Koryntian: „Jakaż jest wspólnota Chrystusa z Belialem lub wierzącego z niewiernym? Co wreszcie łączy świątynię Boga z bożkami?”.
– Ten sam Paweł nie walczył z niewolnictwem, tylko mówił, że niewolnicy mają swoich panów słuchać. Ochrzczonego niewolnika odsyłał do pana, któremu wcale nie mówił „wyzwól go”. Nie rezygnował przy tym z misji – był największym misjonarzem w dziejach. Rozwiązań szukał jednak w osobach, a nie w strukturach! Przecież świat, do którego zostali posłani apostołowie, był światem tysiąc razy bardziej zwariowanym niż nasz dzisiejszy. Szli do tego świata, żeby go pozyskiwać i nawracać, choć mogli się zamknąć w Wieczerniku i już z niego nie wyjść.

No właśnie – szli do świata, by głosić Ewangelię. Czy przed gośćmi, którzy przyjadą do Krakowa, chrześcijanie zaświadczą, że Jezus jest Panem i nie ma w innym zbawienia?
– Każdy z chrześcijan jest wezwany, by świadczyć, że jego Panem jest Jezus Chrystus, którego przyjął jako osobistego Pana i Zbawiciela. Jeśli nie głosi swojej wiary, naraża ją na obumarcie. Nie ma jednak napięcia między misją a dialogiem międzyreligijnym. W Kościele jest jedno i drugie – są one różnymi, choć związanymi ze sobą charyzmatami.

Co jest celem dialogu?
– Papież w ostatniej encyklice mówi, że dialog służy miłości. Miłość potrzebuje prawdy. Prawda to jest logos. Dialogos znaczy tyle, co „prawda dla drugiego”. Odkryłem prawdę, którą się dzielę. Odkryłem prawdę, by nią się dzielić! Albo mamy dialog, albo mamy dwa monologi. Dialog od dwóch monologów różni się tym, że obie strony posiadają (nieudawaną) umiejętność słuchania. Słucham kogoś i jestem rzeczywiście zainteresowany jego rozumieniem prawdy. I mam nadzieję, że jego także interesuje to rozumienie prawdy, jakie jest mi dane. Tertulian mówił, że dusza jest z natury chrześcijańska. Stąd kiedy misjonarz w średniowieczu szedł rozmawiać z poganinem, to wiedział, że w nim chrześcijaństwo już istnieje, tylko trzeba je z niego wydobyć. Ale tak postępuje człowiek, który jest rzeczywiście zainteresowany światem wewnętrznym człowieka, z którym rozmawia. Misje nie są narzucaniem, tylko wydobywaniem wiary z człowieka.

Spotkanie międzyreligijne uświadamia, że świat nie jest klubem chrześcijan. Ale czy modląc się o zbawienie swoje i całego świata, powinniśmy chcieć, żeby cały świat stał się chrześcijański?
– Chrystus umarł za każdego człowieka. W tym sensie każdy człowiek jest zbawiony. Ten dar odkupienia dochodzi do każdego w różny sposób. Natomiast ten Chrystus, który umarł za wszystkich, powołał też do istnienia Kościół, posłał apostołów, żeby ze wszystkich narodów czynili uczniów. Powiedział też, że jest z nami w taki właśnie sposób, bo Kościół jest formą Jego wcielenia – aż do skończenia świata. Czy to oznacza, że numerycznie 100 proc. ludzkości ma przyjąć chrzest? Niekoniecznie. Przede wszystkim jestem człowiekiem
W 1958 roku ks. Hlubek został duszpasterzem Akademii Medycznej w Zabrzu, później także Politechniki w Gliwicach. Z czasem odpowiadał za duszpasterstwo akademickie w diecezji opolskiej, potem w gliwickiej. Wypracował własny styl. Z okazji 50-lecia kapłaństwa jego wychowankowie wydali książkę o swoim „Szefie”. Wspomnienia, zdjęcia z obozów, wyjazdów, rekolekcji. Aniela Dylus, prof. UKSW: „Nigdy nie był niedostępnym sztywniakiem, ale też nie pozwalał się klepać po ramieniu, nie był typem »równego kumpla«”. Maria Flak, lekarz neurolog: „Nigdy nie dawał gotowych recept, nie podsumowywał, raczej zostawiał niedopowiedzenia i zachęcał tym samym do samodzielnego myślenia”. Wiesława Krupiarz-Kotula, lekarz psychiatra: „Harmonizował naukę z wiarą, uczył kultury, wrażliwości, wydobywał z nas to, co najlepsze i najszlachetniejsze”. Maria Zwierzyńska: „Łatwiej się żyje, wiedząc, że Hlubek jest”.
Jak refren powtarza się: zachęcał do myślenia, szukania, podpowiadał lekturę, rozdawał książki. Zachowywał postawę „poszukiwacza” prawdy, wiary, Boga. – Nie, to nie o mnie – broni się, kiedy pytam o tę książkę. – Im nie odpowiada Hlubek, tylko to, co on głosi. Nie wiem, kto więcej korzystał, ja czy studenci? – Duszpasterstwo musi być kontaktem osobowym. Trzeba traktować drugiego człowieka jako rozmówcę, jako osobę. Zawsze tak myślałem. Jestem przede wszystkim człowiekiem, a potem księdzem. Szereg naszych braci o tym zapomina. Ksiądz też jak do mnie przyszedł, to najpierw poszedł do toalety, czyli pokazał, że jest człowiekiem.

Proszę nie robić hagiografii
Na czym polega fenomen jego wpływu na ludzi? Aniela Dylus: „Nie pozwolił się nikomu i niczemu zniewolić, a innych zarażał tą wolnością; stawiał wysokie wymagania; aż do bólu »nieposłuszny w myśleniu«, nieufny wobec instytucji, którą kochał najbardziej, czyli Kościoła; kolejność stawiania akcentów: człowiek – chrześcijanin – ksiądz; unikał bezpośredniej polityki, ale wychował pokolenie inteligencji świadomej swojej wiary”. To, co ksiądz robi, to taka współczesna apologetyka? – pytam. – Nie, to brzmi zbyt obronnie. Wolałbym powiedzieć: próba dawania świadectwa. Pokolenia się zmieniają dziś częściej niż dawniej. Moim zadaniem jest, nie zmieniając Ewangelii, pokazać ją im na ich poziomie. Sam zawsze proszę Pana Boga o wiarę. Ks. Hlubek wciąż jeszcze prowadzi w Gliwicach spotkania Kik-u, dzwonią do niego dawni studenci, ich dzieci i wnuki, przychodzą po radę do pokoiku zawalonego książkami. W Adwencie w tym roku po raz dwudziesty poprowadzi „rekolekcje ciszy”. – Proszę księdza, proszę nie robić hagiografii. Gryzą mnie ostatnio dwie rzeczy. Jadę niedawno w pociągu. Kobieta weszła do mojego przedziału. Nie wytrzymałem i powiedziałem jej, że dawniej to się mówiło „dzień dobry”. Ona się po chwili rozpłakała i wyszła na korytarz. Próbowałem do niej zagadać, ale odwróciła od mnie głowę. Taki stary jestem, a nie umiem trzymać języka za zębami! Druga rzecz: byłem w szpitalu, widzę umierającego człowieka, próbuję pocieszać: „Niech pan ma nadzieję, ja byłem straszny zdechlak, a teraz jestem byczek”. On odwrócił się ode mnie. Cholewcia, nie trafiłem… Ale ma ten zysk, że ciągle o nim pamiętam w modlitwie.

Korzystałem z książki „My z niego wszyscy...”. Dziękuję za inspirację Emilianowi Kocotowi